Dziewczyna odwróciła się, spojrzała na niego. Twarz już zdążyła okręcić szalem, z nad szala patrzyły obramowane czarnymi kręgami oczy upiorzycy.
— Kto się z tobą spotka — wybełkotał dziad — ten już nie odejmie się śmierci… Boś ty sama jest śmiercią.
Dziewczyna patrzyła na niego. Długo. I dość obojętnie.
— Masz rację — powiedziała wreszcie.
Gdzieś na bagnach, daleko, ale znacznie bliżej niż poprzednio, po raz wtóry rozbrzmiało zawodzące wycie beann'shie.
Vysogota leżał na podłodze, na którą osunął się, gdy wstawał z łóżka. Z przerażeniem stwierdził, że nie może wstać. Jego serce tłukło się, podjeżdżało pod gardło, dławiło.
Wiedział już, czyją śmierć zwiastuje nocny krzyk elfiego widma. Życie było piękne, pomyślał. Mimo wszystko.
— Bogowie… — wyszeptał. - Nie wierzę w was… Ale jeśli jednak istniejecie…
Potworny ból eksplodował mu nagle w piersi, za mostkiem. Gdzieś na bagnach, daleko, ale znacznie bliżej niż poprzednio, beann'shie zaskowyczała dziko po raz trzeci.
— Jeśli istniejecie, miejcie w opiece wiedźminkę na szlaku!
Rozdział jedenasty
— Mam wielkie ślepia, by cię dobrze widzieć! - zawrzasnęło żelazne wilczysko. - Mam wielkie łapy, by cię nimi chwycie i objąć! Wszystko mam wielkie, wszystko, zaraz się o tym przekonasz dowodnie. Czemu tak dziwnie mi się przypatrujesz, mała dziewczynko? Czemu nie odpowiadasz?
Wiedźminka uśmiechnęła się.
— Mam dla ciebie niespodziankę.
Adeptki stały przed arcykapłanką nieruchomo, wyprężone jak struny, spięte, nieme, pobladłe lekko. Były gotowe do drogi, przygotowane w najdrobniejszych detalach. Męskie, szare podróżne stroje, ciepłe, ale nie ograniczające ruchów kożuszki, wygodne elfie buty. Włosy ostrzyżone tak, by łatwo było je utrzymać w ładzie i czystości w obozach i podczas przemarszów, by nie zawadzały w pracy. Spakowane tobołki, malutkie, zawierające tylko żywność na drogę i niezbędne wyposażenie. Resztę miała dać im armia. Armia, do której się zaciągnęły.
Twarze obu dziewcząt były spokojne. Pozornie. Triss Merigold widziała, że obydwóm leciutko drżą dłonie i wargi.
Wiatr szarpnął gołymi gałęziami drzew świątynnego parku, popędził po płytach dziedzińca zbutwiałe liście. Niebo było granatowe. Śnieżyca wisiała w powietrzu. Czuło się ją.
Nenneke przerwała milczenie.
— Macie już przydział?
— Ja nie — bąknęła Eumeid. - Na razie będę na hibernie w obozie pod Wyzimą. Komisarz od werbunku mówił, że wiosną staną tam oddziały kondotierów z północy… Mam być felczerką w którymś z tych oddziałów.
— A ja — uśmiechnęła się blado Iola Druga — mam już przydział. Do chirurgii polowej, do pana Milo Vanderbecka.
- Żebyście mi tylko wstydu nie przyniosły — Nenneke obdarzyła obie adeptki groźnym spojrzeniem. - Żebyście nie zhańbiły mnie, świątyni i imienia Wielkiej Melitele.
— Na pewno nie, matko.
— I uważać mi na siebie.
— Tak, matko.
— Będziecie przy rannych padać z nóg, nie zaznacie snu. Będziecie się bać, będziecie wątpić, patrząc na ból i śmierć. A wtedy łatwo się sięga po narkotyk albo środek podniecający. Ostrożnie z tym.
— Wiemy, matko.
— Wojna, strach, mord i krew — arcykapłanka przewierciła obie wzrokiem — to także rozluźnienie obyczajów, a dla niektórych nadto silny afrodyzjak. Jak na was zadziała, smarkule, w tej chwili nie wiecie i wiedzieć nie możecie. Proszę uważać mi i z tym. Jeśli zaś już dojdzie co do czego, brać środki zapobiegawcze. Gdyby mimo tego któraś wpadła w kłopoty, wtedy z daleka od pokątnych znachorów i wsiowych babek! Poszukać świątyni, a najlepiej czarodziejki.
— Wiemy, matko.
— To wszystko. Teraz możecie podejść po błogosławieństwo.
Kolejno kładła im dłonie na głowach, kolejno obejmowała i całowała. Eurneid pociągała nosem, Iola Druga zwyczajnie rozbeczała się. Nenneke, choć samej nieco bardziej niż zwykle błyszczało oko, parsknęła.
— Bez scen, bez scen — powiedziała na pozór gniewnie i ostro. - Idziecie na zwyczajną wojnę. Stamtąd się wraca. Brać manatki i do widzenia.
— Do widzenia, matko.
Szły szparko ku bramie świątynnej, nie oglądały się. Odprowadzali je wzrokiem — arcykapłanka Nenneke, czarodziejka Triss Merigold i pisarczyk Jarre.
Ten ostatni natrętnym pochrząkiwaniem zwrócił na siebie uwagę.
— O co chodzi? — Nenneke pokosiła na niego oczy.
— Im zezwoliłaś! - wybuchnął z goryczą chłopiec. - Im, dziewczynom, zezwoliłaś się zaciągnąć! A ja? Dlaczego mnie nie wolno? Mam nadal przewracać zakurzone pergaminy, tu, za tymi murami? Nie jestem kaleką ani tchórzem! To srom dla mnie, siedzieć w świątyni, gdy nawet dziewczyny…
— Te dziewczyny — przerwała arcykapłanka — całe swoje młode życie uczyły się leczenia i uzdrawiania, opieki nad chorymi i rannymi. Idą na wojnę nie z patriotyzmu czy z żądzy przygód, lecz dlatego, że tam bez liku będzie rannych i chorych. Huk roboty, dniem i nocą! Eumeid i Iola, Myrrha, Katje, Prune, Debora i inne dziewczęta to wkład świątyni w tę wojnę. Świątynia, jako część społeczności, spłaca społeczności dług. Daje armii i wojnie swój wkład: fachowe specjalistki. Rozumiesz to, Jarre? Specjalistki! Nie mięso na rzeź!
— Wszyscy wstępują do wojska! Tylko tchórze zostają w domu!
— Opowiadasz głupstwa, Jarre — powiedziała ostro Triss.
— Niczego nie zrozumiałeś.
— Ja chcę iść na wojnę… - głos chłopca załamał się. - Chcę ratować… Ciri…
— Proszę — powiedziała drwiąco Nenneke. - Błędny rycerz chce ruszyć na ratunek damie swego serca. Na białym koniu…
Zamilkła pod spojrzeniem czarodziejki.
— Dosyć mi zresztą o tym, Jarre — zgromiła chłopca spojrzeniem. - Powiedziałam, nie pozwalam! Wracaj do ksiąg! Ucz się. Twoja przyszłość to nauka. Chodź, Triss. Nie trwońmy czasu.
Na rozłożonym przed ołtarzem płótnie leżały kościany grzebień, tani pierścionek, książka w podniszczonej oprawie, sprana błękitna szarfa. Schylona nad przedmiotami klęczała Iola Pierwsza, kapłanka o wieszczych zdolnościach.
— Nie spiesz się, Iola — uprzedziła stojąca obok Nenneke. - Koncentruj się powoli. Nie chcemy błyskotliwego proroctwa, nie chcemy enigmy o tysiącu rozwiązań. Chcemy obrazu. Jasnego obrazu. Weź aurę z tych przedmiotów, one należały do Ciri, Ciri ich dotykała. Weź aurę. Powoli. Nie ma pośpiechu.
Na zewnątrz wyła wichura i kłębiła się kurniawa. Dachy i podwórzec świątyni szybko pokrywał śnieg.
Był dziewiętnasty dzień listopada. Pełnia księżyca.
— Jestem gotowa, matko — powiedziała swym melodyjnym głosem Iola Pierwsza.
— Zaczynaj.
— Jedną chwilę — Triss podniosła się z ławy jak pchnięta sprężyną, zrzuciła z ramion futro z szynszyli. - Jedną chwilę, Nenneke. Chcę wejść w trans razem z nią.
— To nie jest bezpieczne.
— Wiem. Ale ja chcę widzieć. Własnymi oczyma. Jestem jej to winna. Ciri… Ja tę dziewczynę kocham jak młodszą siostrę. W Kaedwen uratowała mi życie, sama ryzykując głową…
Głos czarodziejki załamał się nagle.
— Zupełnie jak Jarre — pokręciła głową arcykapłanka. - Biec na ratunek, na oślep, na złamanie karku, nie wiedząc dokąd i po co. Ale Jarre to naiwny chłopaczek, ty jesteś dojrzałą i mądrą jakoby magiczką. Powinnaś wiedzieć, że wchodząc w trans nie pomożesz Ciri. A sobie możesz zaszkodzić.