Выбрать главу

Jaskier jęknął, zrezygnowany dosiadł się do stołu, gdzie kompania gawędziła z bartnikiem, wczesnym rankiem napotkanym w boru. Bartnik był niski, krępy, czarny i potwornie zarośnięty, nie dziwota więc, że wyłaniając się niespodzianie z kniei napędził drużynie stracha — został wzięty za lykantropa. Żeby było śmieszniej, tym, który pierwszy zawrzasnął: "Wilkołak, wilkołak!", był wampir Regis. Powstało trochę zamieszania, ale sprawa rychło się wyjaśniła, a bartnik, choć z pozoru gburowaty, okazał się gościnny i uprzejmy. Drużyna bez ceregieli przyjęła zaproszenie do jego sadyby. Sadyba — zwana w bartniczym żargonie stanem — stała na wykarczowanej polanie, bartnik mieszkał w niej z matką, żoną i córką. Dwie ostatnie były kobietami o nieprzeciętnej, acz dziwnej nieco urodzie, ewidentnie wskazującej, że wśród przodków była driada albo hamadriada.

Podczas rozmów, jakie się wywiązały, bartnik zrazu sprawiał wrażenie, że można z nim pogadać wyłącznie o pszczołach, barciach, dzieniach, leziwach, podkurach, woskach, miodach i miodobraniach, ale i to był jedynie pozór.

— W polityce? A co ma w niej być? To, co zwykle. Daniny coraz większe trza oddawać. Trzy urny miodu, a cały wrąb wosku. Ledwo dycham, by nastarczyć, od świtu do zmierzchu na leziwie siedzę, barcie podrnietam… Komu dań płacę? A temu, kto woła, skąd mnie wiedzieć, przy kim nynie władza? Ostatnimi czasy, ten, tego, w nilfgaardzkiej mowie wołają. Pono my tera impyrialna prewencja, czy jakoś tak. Za miód, jeśli co przedam, płacą impyrialnym pieniądzem, na którym cysorz jest wybity. Z gęby taki więcej nadobny, choć surowy, zrazu poznasz. Ten, tego…

Oba psy — czarny i rudy — usiadły naprzeciw wampira, zadarły głowy i zaczęły wyć. Bartnikowa hamadriada odwróciła się od paleniska i zdzieliła je miotłą.

— Zły znak — orzekł bartnik — kiedy psi w środku dnia wyją. Ten, tego… O czym to ja miał gadać?

— O druidach z Caed Dhu.

— Hę! Tak to nie byli szutki, jaśnie pany? Wy prawie chcecie do druidów iść? Żywot wam obrzydł, czyli jak? Toć tam śmierć! Jemiolarze każdego, kto się na ich polany wejść poważy, łapią, we wiklinowe pałuby wsadzają i na wolnym ogniu palą.

Geralt spojrzał na Regisa, Regis mrugnął do niego. Obaj doskonale znali krążące o druidach plotki, co do jednej zmyślone. Milva i Jaskier zaczęli natomiast słuchać z większym niż dotychczas zainteresowaniem. I wyraźnym zaniepokojeniem.

— Jedni mówią — kontynuował bartnik — że Jemiolarze mszczą się, bo im Nilfgaardczyki pierwsze dokuczyły, wszedłszy na święte dąbrowy przez Dol Angra i zacząwszy druidów bić bez dania racji. Wtórzy zaś powiadają, że to druidzi zaczęli, capnąwszy i na śmierć umęczywszy paru cysarskich, tedy im Nilfgaard odpłaca. Jak ono po prawdzie jest, nie wiedzieć. Ale rzecz to pewna, druidzi łapią, we Wiklinową Babę kładą i palą. Iść między nich: pewna zguba.

— My się nie boimy — rzekł spokojnie Geralt.

— Pewnie — bartnik zmierzył wzrokiem wiedźmina, Milvę i Cahira, który właśnie wchodził do chałupy, oporządziwszy konie. - Widać, żeście nielękliwe ludzie, bitne a zbrojne. Hę, z takimi, jak wy, nie strach podróżować… Ten, tego… Ale nie masz już jemiolarzy w Czarnym Gaju, próżny tedy wasz trud i wasza droga. Przycisnął ich Nilfgaard, wyżenął z Caed Dhu. Nie masz ich tam już.

— Jak to?

— Tak to. Uciekli Jemiolarze precz.

— Dokąd?

Bartnik popatrzył na swą hamadriadę, milczał chwilę.

— Dokąd? — powtórzył Wiedźmin. Pręgowaty kot bartnika usiadł przed wampirem i przeraźliwie zamiauczał. Hamadriada zdzieliła go miotłą.

— Zły znak, gdy kocur w środku dnia miauczy — wybąkał bartnik, dziwnie zmieszany. - A druidzi… Ten, tego… Uciekli na Stoki. Tak. Dobrze mówię. Na Stoki.

— Dobre sześćdziesiąt mil na południe — ocenił Jaskier dość swobodnym, a nawet wesołym głosem. Ale zamilkł natychmiast pod spojrzeniem wiedźmina.

W ciszy, która zapadła, słychać było jedynie złowróżące miauczenie wypędzonego na dwór kota.

— W zasadzie — odezwał się wampir — to co nam za różnica?

Ranek dnia następnego przyniósł dalsze niespodzianki. I zagadki, które jednak bardzo szybko znalazły rozwiązanie.

— Niech mnie zaraza — powiedziała Milva, która pierwsza wygramoliła się z brogu, rozbudzona rozgardiaszem.

— Niech mnie pokręci. Popatrz no na to, Geralt.

Polana pełna była narodu. Na pierwszy rzut oka widać było, że zebrało się tu z pięć albo sześć bartniczych stanów. Wprawne oko wiedźmina wyłowiło też z tłumu kilku traperów i co najmniej jednego smolarza. Łącznie gromadę należało ocenić na jakichś dwunastu chłopa, dziesięć bab, dziesięcioro wyrostków płci obojga i tyleż małoletnich dzieci. Na wyposażeniu gromada miała sześć wozów, dwanaście wołów, dziesięć krów i cztery kozy, sporo owiec, a także niemało psów i kotów, których szczeki i miauki należało w tych warunkach bezwzględnie uznać za niedobry omen.

— Ciekawym — przetarł oczy Cahir — co to może oznaczać?

— Kłopoty — rzekł Jaskier, wytrzepując siano z włosów.

Regis milczał, ale minę miał dziwną.

— Prosimy śniadać wielmożne państwo — powiedział ich znajomy bartnik, podchodząc do brogu w towarzystwie barczystego mężczyzny. - Gotowe już śniadanie. Owsianka na mleku. I miód… A to, pozwólcie przedstawić: Jan Cronin, starosta nasz bartny…

— Miło mi — skłamał Wiedźmin, nie odpowiadając na ukłon, także dlatego, że kolano bolało go wściekle. - A ta gromada, to skąd się tu wzięła?

— Ten, tego… — bartnik podrapał się w ciemię. - Widzicie, zima idzie… Barcie już połaźbione, zadziatki poczynione… Czas już nam wracać na Stoki, do Riedbrune… Miód odstawić, przezimować… Ale w lasach niebezpiecznie… Samemu…

Starosta bartny zachrząkał. Bartnik spojrzał na minę Geralta i jakby lekko się skurczył.

— Wyście konni i zbrojni — wystękał. - Bitni a śmiali, zrazu poznać. Z takimi jak wy wędrować nie strach… A i wam wygoda będzie… My każdą ścieżkę, każdy dukt, każdy grąd i czahar znamy… I karmić was będziemy…

— A druidzi — powiedział zimno Cahir — wywędrowali z Caed Dhu. Właśnie na Stoki. Cóż za niebywały zbieg trafów.

Geralt powoli podszedł do bartnika. Oburącz ujął go za kabat na piersi. Ale po chwili rozmyślił się, puścił, wygładził odzienie. Nic nie powiedział. O nic nie zapytał. Ale bartnik i tak pospieszył z wyjaśnieniami.

— Prawdę gadałem! Przysięgam! Niech się pod ziemię zapadnę, jeślim zełgał! Uszli jemiolarze z Caed Dhu! Nie masz ich tam!

— I są na Stokach, tak? — zawarczał Geralt. - Tam, dokąd wam droga, całej waszej hałastrze? Dokąd chcecie załatwić sobie zbrojną eskortę? Gadaj, chłopie. Ale uważaj, ziemia gotowa naprawdę się rozstąpić!

Bartnik spuścił wzrok i z niepokojem popatrzył na grunt pod nogami. Geralt wymownie milczał. Milva, zrozumiawszy nareszcie, w czym rzecz, zaklęła paskudnie. Cahir parsknął pogardliwie.

— No? — ponaglił Wiedźmin. - Dokąd wywędrowali druidzi?

— A kto ich, panie, wie, dokąd — wybełkotał wreszcie bartnik. - Ale na Stokach mogą być… Równie dobrze, jak gdzie indziej. Obfitość przecie na Stokach dużych dąbrów, a druidzi radzi dąbrowy mają…

Za bartnikiem stały już, oprócz starosty Cronina, obie hamadriady, matka i córka. Dobrze, że córka wdała się w matkę, nie w ojca, pomyślał machinalnie Wiedźmin, bartnik pasuje do żony jak odyniec do klaczy. Za hamadriadami, jak zauważył, stanęło jeszcze kilka kobiet, znacznie mniej urodziwych, ale o podobnie błagalnym spojrzeniu.

Spojrzał na Regisa, nie wiedząc, śmiać się czy kląć. Wampir wzruszył ramionami.

— Na dobry porządek — powiedział — to bartnik ma rację, Geralt. W sumie jest całkiem prawdopodobne, że druidzi wywędrowali na Stoki. To rzeczywiście dość odpowiedni dla nich teren.

— Owo prawdopodobieństwo — wzrok wiedźmina był bardzo, bardzo zimny — jest według ciebie dostatecznie duże, by nagle zmienić kierunek i powędrować na oślep razem z tymi tu?

Regis znowu wzruszył ramionami.

— A co to za różnica? Zastanów się. Druidów nie ma w Caed Dhu, a zatem ten kierunek należy wykluczyć. Powrót za Jarugę też, jak mniemam, nie może być przedmiotem debaty. Wszystkie pozostałe kierunki są zatem równie dobre.

— Doprawdy? — temperatura głosu wiedźmina dorównała temperaturze wzroku. - A z tych wszystkich pozostałych, który, według ciebie, byłby najbardziej wskazany? Ten wspólny z bartnikami? Czy jakiś całkiem przeciwny? Podejmujesz się określić to w swej bezbrzeżnej mądrości?

Wampir wolno odwrócił się w stronę bartnika, starosty bartnego, hamadriad i innych bab.

— A czegóż to — spytał poważnie — tak lękacie się, dobrzy ludzie, że zabiegacie o eskortę? Co budzi w was strach? Mówcie szczerze.

— Oj, panoczku — zajęczał Jan Cronin, a w oczach jego pojawiła się najprawdziwsza zgroza. - Że też jeszcze pytacie… Nam droga przez Zwilgłe Uroczysko! A tam, panoczku, straszno! Tam, panoczku, są brukołaki, liścionosy, endriagi, inogi a insze plugastwo! Toż ledwo dwie niedziele temu capnął leszy zięcia mego, a tak, że zięć ino zacharczeć zdołał i już było po nim. Dziwota wam, że strach nam tamtędy z babami a dziećmi? Hę?

Wampir spojrzał na wiedźmina, a twarz miał bardzo poważną.

— Moja bezbrzeżna mądrość — powiedział — zaleca mi jako najbardziej wskazany określić kierunek najbardziej właściwy dla wiedźmina.