— Proszę podać dokładnie, kiedy miało miejsce spotkanie świadka z oskarżonym Silifantem.
— Zeszłego roku to było, w miesiącu sierpniu, tak gdzieś pod koniec, dokładnie nie pamiętam. W każdym razie nie we wrześniu, bo tamten wrzesień, ha, dobrze mi w pamięć zapadł! Dacre, który wywiedział się gdzieś o mnie, rzekł, że do hanzy potrzeba mu czujnej, takiej, co się czarów nie ulęknie, bo przyjdzie z czarownikami mieć sprawę. Robota, gadał, jest dla cesarza i cesarstwa, nadto płatna dobrze, a komendę nad hanzą obejmie własną osobą nie kto inny, a sam Puszczyk.
— Mówiąc o Puszczyku, świadek ma na myśli Stefana Skellena, koronera cesarskiego?
— Jego mam na myśli, a jakże.
— Proszę to zaprotokołować. Kiedy i gdzie zetknęła się świadek z koronerem Skellenem?
— A już we wrześniu, czternastego, w forciku Rocayne. Rocayne, proszę wielmożnego trybunału, to przygraniczna stanica, która strzeże szlaku handlowego wiodącego z Maecht do Ebbing, Geso i Metinny. Tam właśnie przyprowadził naszą hanzę Dacre Silifant, w piętnaście koni. Było nas więc wszystkich razem dwadzieścioro i dwoje, bo reszta już w Rocayne gotowa stała, pod komendą Oli Harsheima i Berta Brigdena.
Drewniana podłoga zahuczała pod ciężkimi butami, zabrzęczały ostrogi, zadzwoniły metalowe sprzączki.
— Powitać, panie Stefanie!
Puszczyk nie tylko nie wstał, ale nawet nie zdjął nóg ze stołu. Kiwnął tylko ręką, bardzo wielkopańskim gestem.
— Nareszcie — powiedział cierpko. - Długo kazałeś na siebie czekać, Silifant.
— Długo? — zaśmiał się Dacre Silifant. - A to paradne! Daliście mi, panie Stefanie, cztery niedziele czasu, bym wam skrzyknął i przyprowadził więcej tuzina najlepszych mołojców, jakich wydało cesarstwo z przyległościami. Bym wam przywiódł taką hanzę, na której zebranie i roku mało! A jam się w dwadzieścia dwa dni uwinął. Pochwalić by warto, hę?
— Wstrzymajmy się — rzekł chłodno Skellen — z pochwałami do czasu, aż tę twoją hanzę obejrzę.
— A choćby i zaraz. Oto moi, a teraz wasi, panie Stefanie, porucznicy: Neratin Ceka i Dufficey Kriel.
— Czołem, czołem — Puszczyk wreszcie zdecydował się wstać, wstali również jego adiutanci. - Poznajcie się, panowie… Bert Brigden, Ola Harsheim…
— My się znamy dobrze — Dacre Silifant mocno uścisnął prawicę Oli Harsheima. - Myśmy pod starym Braibantem rebelię w Nazairze tłumili. Paradnie było, co, Ola? Ech, paradnie! Konie wyżej pęcin chodziły we krwi! A pan Brigden, jeśli się nie mylę, z Gemmery? Z Pacyfikatorów? A, to będą w oddzielę znajomkowie! Kilku Pacyfikatorów tam mam.
— Niecierpliwię się już, by zobaczyć — wtrącił Puszczyk. - Możemy iść?
— Małą chwilę — powiedział Dacre. - Neratin, idź i postaw bractwo w ordynku, by paradnie przed mości koronerem wyglądali.
— Ten czy ta, Neratin Ceka? — zmrużył oczy Puszczyk, patrząc w ślad za wychodzącym oficerem. - To kobieta czy mężczyzna?
— Panie Skellen — Dacre Silifant odkaszlnął, ale gdy przemowie głos miał pewny, a wzrok zimny. - Dokładnie to ja tego nie wiem. Z pozoru jest to mężczyzna, ale pewności nie mam. Co do tego zaś, jakim Neratin Ceka jest oficerem, mam pewność. To, o coście zapytać raczyli, miało by znaczenie, gdybym zamiarował o rękę go prosić. A nie zamiaruję. Wy, tuszę, też nie.
— Masz rację — przyznał po krótkim namyśle Skellen. - Nie ma o czym gadać. Chodźmy przypatrzeć się twej szajce, Silifant.
Neratin Ceka, osobnik niepewnej płci, nie tracił czasu. Gdy Skellen i oficerowie wyszli na podwórzec fortu, oddział stał w porządnym szyku, wyrównawszy linię tak, by żaden koński łeb nie wystawał na więcej niż piędź. Puszczyk chrząknął, zadowolony. Niezła banda, pomyślał. Ech, żeby nie ta polityka, skrzyknąćby taką hulajpartię i pójść na pogranicze, rabować, gwałcić, mordować i palić… Znowu człowiek poczułby się młody… Ech, żeby nie ta polityka!
— No i jak, panie Stefanie? — spytał Dacre Silifant, zarumieniony ze skrywanego podniecenia. - Jak ich cenicie, paradnych krogulczyków moich?
Puszczyk jechał wzrokiem od twarzy do twarzy, od sylwetki do sylwetki. Niektórych znał osobiście — lepiej lub gorzej. Innych, których rozpoznawał, znał ze słyszenia. Z reputacji.
Til Echrade, jasnowłosy elf, zwiadowca gemmerskich Pacyfikatorów. Rispat La Pointę, wachmistrz z tej samej formacji. I następny Gemmerczyk: Cyprian Fripp Młodszy. Skellen był przy egzekucji Starszego. Obaj bracia słynęli z sadystycznych skłonności.
Dalej, swobodnie przegięta na kulbace srokatej klaczy, Chloe Stitz, złodziejka, czasami wynajmowana i wykorzystywana przez tajne służby. Puszczyk szybko uciekł wzrokiem przed jej bezczelnymi oczyma i złośliwym uśmiechem.
Andres Vierny, Nordling z Redanii, rezun. Stigward, pirat, renegat ze Skellige. Dede Vargas, diabeł wie, skąd pochodzący, zawodowy morderca. Kabemik Turent, morderca z zamiłowania.
I inni. Podobni. Wszyscy oni są podobni, pomyślał Skellen. Bractwo, konfraternia, w której po zabiciu pierwszych pięciu ludzi wszyscy robią się tacy sami. Takie same ruchy, takie same gesty, taka sama maniera mowy, ruchów i stroju.
Takie same oczy. Beznamiętne i chłodne, płaskie i nieruchome jak u węży oczy, których wyrazu nic, nawet najpotworniejsza okropność, nie jest już w stanie zmienić.
— I jak? Panie Stefanie?
— Nieźle. Niezła hanza, Silifant.
Dacre jeszcze bardziej pokraśniał, zasalutował po gemmersku, pięścią przyłożoną do kołpaka.
— Specjalnie życzyłem sobie — przypomniał Skellen — kilku takich, którym nieobca jest magia. Którzy się nie zlękną ani czarów, ani czarowników.
— Pamiętałem. Jest przecie Til Echrade! A prócz niego, o, ta wysoka panna na paradnej kasztance, ta obok Chloe Stitz.
— Później przyprowadzisz ją do mnie. Puszczyk oparł się o balustradę, stuknął w nią okutym trzonkiem nahajki.
— Czołem, kompania!
— Czołem panie koroner!
— Wielu z was — podjął Skellen, gdy przebrzmiało echo chóralnego ryku bandy — pracowało już ze mną, zna mnie i moje wymagania. Ci zechcą wyjaśnić tym, którzy mnie nie znają, czego oczekuję od podkomendnych, a czego u podkomendnych nie toleruję. Ja nie będę więc strzępić sobie niepotrzebnie gęby.
— Już dziś niektórzy z was otrzymają zadania i jutro o świcie wyruszą, by je wykonać. Na terytorium Ebbing. Przypominam, że Ebbing jest formalnie królestwem autonomicznym i formalnie nie mamy tam żadnej jurysdykcji, toteż nakazuję działać rozważnie i dyskretnie. Pozostajecie w służbie cesarskiej, ale zakazuję obnosić się z tym, chełpić i arogancko traktować miejscowe władze. Nakazuję zachowywać się tak, by nie ściągać niczyjej uwagi. Jasne?
— Tak jest, panie koroner!
— Tu, w Rocayne, jesteście gośćmi i macie zachowywać się jak goście. Zakazuję opuszczania przydzielonych kwater bez koniecznej potrzeby. Zakazuję kontaktów z załogą fortu. Zresztą, oficerowie wymyślą coś, byście się nie biesili z nudów. Panie Harsheim, panie Brigden, proszę rozkwaterować oddział!
— Ledwom co zdążyła z kobyły zleźć, wysoki trybunale, a Dacre cap mnie za rękaw. Pań Skellen, prawi, chce z tobą gadać, Kenna. Co było robić. Idziemy. Puszczyk za stołem siedzi, nogi na stole trzyma, nahajem się po cholewach chlaszcze. I prosto z mostu do mnie, czy to ja jestem tą Joanną Selborne zaplątaną w zniknięcie statku "Gwiazda Południa". Ja mu na to, że nic mi nie udowodniono. On w śmiech. "Lubię, mówi, takich, co im niczego udowodnić nie można". Potem spytał, czy talent pe-pe-es, czujności, znaczy się, wrodzony mam. Gdym potwierdziła, zasępił się i rzecze: "Myślałem, że mi się ten twój talent na czarodziejów przyda, ale wpierw z inną przyjdzie mieć sprawę personą, nie mniej zagadkową".
- Świadek jest pewna, że koroner Skellen użył tych właśnie słów?
— Pewna. Przecież ja czujna jestem.
— Proszę kontynuować.
— Rozmowę przerwał nam wtedy goniec, zakurzony, widać, że konia nie żałował. Pilne miał dla Puszczyka wieści, a Dacre Silifant, gdyśmy na kwaterę szli, rzekł, że nosem czuje, że nas te gońca wieści jeszcze przed wieczorem na siodła wsadzą. I praw był, wysoki trybunale. Jeszcze nim kto o wieczerzy pomyślał, połowa hanzy była już na kulbakach. Mnie się upiekło, wzięli Tila Echrade, elfa. Rada byłam, bo po tych paru dniach w drodze rwała mnie dupa, że aż strach… I miesiączka mi się akurat zaczęła jak na złość…
- Świadek zechce powstrzymać się od malowniczych opisów własnych intymnych przypadłości. I trzymać się tematu. Kiedy świadek dowiedziała się, kto jest ową "zagadkową personą", o której wspominał koroner Skellen?
— Zaraz powiem o tym, lecz przecie jakaś kolejność być musi, bo się wszystko zwikła tak, że nie rozwikłać! Ci, co wtedy przed wieczerzą w takim pośpiechu konie kulbaczyli, pognali z Rocayne do Malhoun. I przywieźli stamtąd jakiegoś wyrostka…
Nycklar był zły na siebie. Tak bardzo, że miał ochotę się rozpłakać.
Gdybyż chciał pamiętać przestrogi, dawane mu przez rozumnych ludzi! Gdybyż chciał pamiętać przysłowia, albo chociaż tę bajkę o gawronie, który nie umiał trzymać dzioba na kłódkę! Gdybyż załatwił, co było do załatwienia i wrócił do domu, do Zazdrości! Ale gdzie tam! Podekscytowany przygodą, dumny z posiadania wierzchowego konia, czując w trzosie miły ciężar monet, Nycklar nie wytrzymał, by się nie popisać. Miast z Claremont wrócić prosto do Zazdrości, pojechał do Malhoun, gdzie miał licznych znajomków, w tym i kilka panien, do których smalił cholewki. W Malhoun puszył się jak gąsior wiosną, hałasował, buszował, czwanił koniem po majdanie, stawiał kolejki w zajeździe, rzucając pieniądz na kontuar z miną i postawą jeśli nie księcia krwi, to co najmniej grafa.