Выбрать главу

— Oby tylko — zamruczał — chata starego Vysogoty nie okazała się kresem jej drogi.

Vysogota pochylił się nad pergaminem i nawet przyłożył do niego pióro, ale nie zapisał nic, ani jednej runy. Rzucił pióro na stół. Przez chwilę sapał, mruczał gniewnie, posmarkiwał. Patrzył na pryczę, słuchał dobiegających stamtąd odgłosów.

— Trzeba stwierdzić i zapisać — powiedział zmęczonym głosem — że jest bardzo niedobrze. Wszystkie moje starania i zabiegi mogą okazać się niewystarczające, a wysiłki płonne. Moje obawy były uzasadnione. Rana jest zakażona. Dziewczyna silnie gorączkuje. Wystąpiły już trzy z czterech kardynalnych objawów ostrego stanu zapalnego. Rubor, calor i tumor łatwo już w tej chwili stwierdzić okiem i dotykiem. Gdy minie szok pozabiegowy, pojawi się i objaw czwarty: dolor. Niechże zapisane zostanie, że minęło blisko pół wieku, od kiedy zajmowałem się praktyką medyczną, czuję, jak lata te ciążą na mej pamięci i na zręczności mych palców. Niewiele umiem zrobić, jeszcze mniej mogę zrobić. Środków i medykamentów mam mniej niż mało. Cała nadzieja w mechanizmach obronnych młodego organizmu…

— Dwunasta godzina po zabiegu. Zgodnie z oczekiwaniami, przyszedł czwarty kardynalny objaw zakażenia: dolor. Chora krzyczy z bólu, gorączka i dreszcze wzmagają się. Nie mam niczego, żadnego środka, który mógłbym jej podać. Dysponuję niewielką ilością eliksiru daturowego, ale dziewczyna jest za słaba, by przeżyć jego działanie. Mam też nieco akonitum, ale akonitum zabiłoby ją niechybnie.

*****

— Piętnasta godzina po zabiegu. Świt. Chora jest nieprzytomna. Gorączka wzrasta gwałtownie, dreszcze nasilają się. Ponadto występują silne skurcze mięśni twarzy. Jeśli to tężec, dziewczyna jest zgubiona. Miejmy jednak nadzieję, że to tylko nerw twarzowy… Albo trójdzielny. Albo obydwa… Dziewczyna będzie wówczas oszpecona… Ale będzie żyła…

Vysogota spojrzał na pergamin, na którym nie zapisał ani jednej runy, ani jednego słowa.

— Pod warunkiem — powiedział głucho — że przeżyje zakażenie.

— Dwudziesta godzina po zabiegu. Gorączka wzmaga się. Rubor, calor, tumor i dolor sięgają, jak mi się zdaje, granic przesilenia. Ale dziewczyna nie ma szans, by przeżyć, by dożyć choćby do tych granic. Oto więc zapisuję… Ja, Vysogota z Corvo, nie wierzę w istnienie bogów. Ale gdyby przez przypadek istnieli, niechaj mają w opiece tę dziewczynę. I niech wybaczą mi to, co zrobiłem… Jeśli to, co zrobiłem, okaże się pomyłką.

Vysogota odłożył pióro, potari spuchnięte i swędzące powieki, przycisnął pięści do skroni.

— Podałem jej mieszankę datury i akonitum — powiedział głucho. - Najbliższe godziny rozstrzygną wszystko.

*****

Nie spał, drzemał tylko, gdy z drzemki wyrwał go stuk i łomot, któremu towarzyszył jęk. Bardziej wściekłości, niż bólu.

Na zewnątrz dniało, szpary okiennic sączyły nikłe światełko. Klepsydra przesypała się do końca, i to dawno — Vysogota jak zwykle zapomniał ją obrócić. Kaganek ledwo pełgał, rubinowy żar z paleniska słabo oświetlał kąt izby. Starzec wstał, odsunął zaimprowizowany parawan z koców, którym odgrodził pryczę od reszty pomieszczenia, by zapewnić chorej spokój.

Chora zdążyła już pozbierać się z podłogi, na którą przed chwilą upadła, siedziała zgarbiona na brzegu barłogu, usiłując podrapać się w twarz pod opatrunkiem. Vysogota chrząknął.

— Prosiłem, byś nie wstawała. Jesteś zbyt osłabiona. jeśli czegoś chcesz, zawołaj. Jestem zawsze w pobliżu.

— Ja akurat nie chcę, byś był w pobliżu — powiedziała cicho, półgębkiem, ale zupełnie wyraźnie. - Chcę się wysikać.

Gdy wrócił, by zabrać nocnik, leżała na pryczy na wznak, obmacując opatrunek przymocowany do policzka opasującymi czoło i szyję wstęgami bandaża. Gdy po chwili podszedł do niej ponownie, nie zmieniła pozycji.

— Cztery doby? — spytała, patrząc w powałę.

— Pięć. Minęła prawie doba od naszej ostatniej rozmowy. Przespałaś całą dobę. To dobrze. Potrzebujesz snu.

— Czuję się lepiej.

— Rad jestem słyszeć. Zdejmiemy opatrunek. Pomogę ci usiąść. Uchwyć moją rękę.

Rana goiła się ładnie i sucho, tym razem prawie obyło się bez bolesnego odrywania opatrunku od strupa. Dziewczyna ostrożnie dotknęła policzka. Skrzywiła się, ale Vysogota wiedział, że to nie tylko ból. Za każdym razem na nowo upewniała się o rozległości skaleczenia, zdawała sobie sprawę z powagi rany. Upewniała się — z przerażeniem — że to, co czuła dotykiem poprzednio, to nie był wywołany gorączką koszmar.

— Masz tu jakieś lustro?

— Nie mam — skłamał.

Spojrzała na niego, po raz pierwszy chyba całkowicie przytomnie.

— To znaczy, że jest aż tak źle? — spytała, ostrożnie wodząc palcami po szwach.

— To bardzo rozlegle skaleczenie — wybąkał, zły na siebie, że tłumaczy się i usprawiedliwia przed smarkulą. - Twarz wciąż masz bardzo opuchniętą. Za kilka dni zdejmę szwy, do tego czasu będę przykładał amikę i wydąg z wierzbiny. Nie będę już owijał ci całej głowy. To się ładnie goi. Naprawdę ładnie.

Nie odpowiedziała. Poruszała ustami i żuchwą, marszczyła i krzywiła twarz, wypróbowując, na co rana pozwała, a na co nie.

— Ugotowałem rosołu z gołębia. Zjesz?

— Zjem. Ale tym razem spróbuję sama. To upokarzające, być karmiona jak paralityczka.

Jadła długo. Drewnianą łyżkę donosiła do ust ostrożnie i z takim wysiłkiem, jak gdyby ważyła ze dwa fanty. Ale poradziła sobie bez pomocy Vysogoty obserwującego ją z zainteresowaniem. Vysogota był ciekawski — i płonął ciekawością. Wiedział, że wraz z powrotem dziewczyny do zdrowia zaczną się wymiany zdań mogące rzucić światło na tajemniczą sprawę. Wiedział o tym i nie mógł doczekać się tej chwili. Zbyt długo mieszkał sam na pustkowiu.

Dziewczyna skończyła jeść, opadła na poduszki. Przez chwilę martwo patrzyła w sufit, potem obróciła głowę. Niezwykle duże zielone oczy, stwierdził po raz kolejny Vysogota, nadawały jej twarzy wyraz niewinnie dziecięcy, w tej chwili kłócący się krzykliwie z paskudnie okaleczonym policzkiem. Vysogota znał ten typ urody — wielkookie wieczne dziecko, fizjonomia wywołująca instynktowną reakcję sympatii. Wieczna dziewczynka, nawet gdy dwudzieste, ba, trzydzieste urodziny już dawno zapadną w niepamięć. Tak, Vysogota dobrze znał ten typ urody. Jego druga żona była taka. Jego córka była taka.

— Muszę stąd uciekać — powiedziała nagle dziewczyna. - I to pilnie. Jestem ścigana. Przecież wiesz o tym.

— Wiem — kiwnął głową. - Były to twoje pierwsze słowa, które wbrew pozorom nie były majaczeniem. Dokładniej, jedne z pierwszych. Najpierw spytałaś o twego konia i o twój miecz. W tej kolejności. Gdy zapewniłem cię, że i koń, i miecz są pod dobrą opieką, nabrałaś podejrzeń, że jestem wspólnikiem jakiegoś Bonharta i nie leczę cię, lecz poddaję torturze nadziei. Gdy nie bez trudu wyprowadziłem cię z błędu, przedstawiłaś się jako Falka i podziękowałaś mi za ratunek.

— To dobrze — obróciła głowę na poduszce, jak gdyby chciała uniknąć konieczności patrzenia mu w oczy. - To dobrze, że nie zapomniałam podziękować. Ja tamto pamiętam jak przez mgłę. Nie wiem, co było jawą, a co snem. Bałam się, że nie podziękowałam. Nie nazywam się Falka.

— Tego też się dowiedziałem, choć raczej przypadkowo. Mówiłaś w gorączce.

— Jestem zbiegiem — powiedziała, nie odwracając się. - Uciekinierem. Niebezpiecznie jest dawać mi schronienie. Niebezpiecznie jest wiedzieć, jak się naprawdę nazywam. Ja muszę wsiadać na konia i uciekać, zanim mnie tu wytropią…

— Przed chwilą — powiedział łagodnie — miałaś kłopoty z siąściem na nocnik. Nie bardzo widzę cię siadającą na konia. Ale zapewniam, tutaj jesteś bezpieczna. Nikt cię tu nie wytropi.

— Z pewnością mnie ścigają. Idą po śladach, przetrząsają okolicę…

— Uspokój się. Codziennie pada, nikt nie odnajdzie śladów. Ty zaś jesteś na pustkowiu, w pustelni. W domu pustelnika, który odciął się od świata. Tak, by światu też niełatwo było go odnaleźć. Jeśli jednak sobie życzysz, mogę poszukać sposobu, by wieść o tobie przekazać bliskim lub przyjaciołom.

— Nie wiesz nawet, kim jestem…

— Jesteś ranną dziewczyną — przerwał. - Uciekającą przed kimś, kto nie waha się ranić dziewczyn. Czy życzysz sobie, bym przekazał jakąś wiadomość?

— Nie ma komu — odrzekła po chwili, a Vysogota złowił uchem zmianę głosu. - Moi przyjaciele nie żyją. Wszystkich zamordowano.

Nie skomentował.

— Ja jestem śmiercią — podjęła dziwnie brzmiącym głosem. - Każdy, kto styka się ze mną, umiera.

— Nie każdy — zaprzeczył, przyglądając się jej bacznie. - Nie Bonhart, ten, którego imię wykrzykiwałaś w gorączce, ten, przed którym chcesz teraz uciekać. Wasz styk zaszkodził raczej tobie, nie jemu. To on… zranił cię w twarz?

— Nie — zacisnęła usta, by stłumić coś, co było albo jękiem, albo przekleństwem. - W twarz zranił mnie Puszczyk. Stefan Skellen. A Bonhart… Bonhart zranił mnie znacznie poważniej. Głębiej. Czy i o tym mówiłam w gorączce?

— Uspokój się. Jesteś osłabiona, powinnaś unikać silnych wzruszeń.

— Nazywam się Ciri.

— Zrobię ci okład z arniki, Ciri.

— Wstrzymaj się… chwilę. Daj mi jakieś zwierciadło.

— Mówiłem ci…

— Proszę!