Potem skończyły się buki, zjawił się świerk. Zapachniało żywicą.
Coraz częściej trafiały się łyse pagóry i gołoborza, wśród których dopadał ich wicher. Rzeka Newi pieniła się na progach i kaskadach, jej wody — mimo deszczów — stały się krystalicznie przejrzyste.
Na horyzoncie wznosiła się Gorgona. Coraz bliżej.
Z kanciastych boków potężnej góry jak rok długi spływały lodowce i śniegi, przez co Gorgona wyglądała zawsze jakby przepasana białymi szarfami. Szczyt Diablej Góry, niby głowę i szyję tajemniczej oblubienicy, nieustannie spowijały woale chmur. Niekiedy zaś Gorgona jak tancerka potrząsała swą białą przyodziewą — widok był piękny, ale niósł śmierć — z urwistych ścian góry szły oto lawiny zmiatające na swej drodze wszystko, aż do rumowisk podnóża i dalej w dół, zboczem, aż po najwyższe świerkowe regle nad przełęczą Theodula, nad dolinami Newi i Sansretour, nad czarnymi oczkami górskich jeziorek.
Słońce, które mimo wszystko zdołało przebić chmury, zaszło o wiele za szybko — po prostu skryło się za góry na zachodzie, podpalając je purpurowo — złotą łuną.
Przenocowali. Słońce wzeszło.
I przyszedł czas, aby się rozdzielić.
Dokładnie owinął głowę jedwabną chustką Milvy. Nałożył kapelusz Regisa. Po raz kolejny sprawdził ułożenie sihilla na plecach i obu sztyletów w cholewach.
Obok Cahir ostrzył swój długi nilfgaardzki miecz. Angouleme przepasała czoło wełnianą opaską, wsunęła do cholewy myśliwski nóż, prezent od Milvy. Łuczniczka i Regis siodłali im konie. Wampir oddał Angouleme swego karosza, sam przesiadał się na muła Draakula.
Byli gotowi. Tylko jedna jeszcze rzecz pozostawała do załatwienia.
— Chodźcie tutaj, wszyscy.
Podeszli.
— Cahirze, synu Ceallacha — zaczął Geralt, starając się nie być patetycznym. - Skrzywdziłem cię niesłusznym podejrzeniem i zachowałem się wobec ciebie podle. Niniejszym deprekuję, przy wszystkich, schyliwszy głowę. Deprekuję i proszę cię, byś mi wybaczył. Was wszystkich też proszę o wybaczenie, bo to było podłe, kazać wam na to patrzeć i słuchać.
— Wyładowałem na Cahirze i na was mój gniew, moją złość i mój żal. Płynące z tego, że ja wiem, kto nas zdradził. Wiem, kto zdradził i porwał Ciri, którą my chcemy uratować. Mój gniew bierze się stąd, że mowa o osobie, która była mi niegdyś bardzo bliska.
— Gdzie jesteśmy, co zamierzamy, którędy idziemy i dokąd się kierujemy… wszystko to zostało wykryte za pomocą magii skanującej, wychwytującej. To niezbyt trudne dla mistrzyni magii, wychwycić i obserwować z odległości osobę niegdyś dobrze znaną i bliską, z którą miało się długotrwały kontakt psychiczny pozwalający na wytworzenie matrycy. Ale czarodziejka i czarodziej, o których mówię, popełnili błąd. Zdemaskowali się. Pomylili się, licząc członków drużyny, a pomyłka ta ich zdradziła. Powiedz im, Regis.
— Geralt może mieć rację — powiedział wolno Regis. - Jak każdy wampir, jestem niewidzialny dla magicznej sondy wizyjnej i skanowania, czyli czaru wychwytującego. Można wyśledzić wampira czarem analitycznym, z bliska, natomiast nie jest możliwe, aby wampira wykryć na odległość czarem skanującym. Czar skanujący wampira nie pokaże. Tam, gdzie jest wampir, wychwyt odpowie, że nie ma nikogo. Tylko czarodziej mógł się więc tak pomylić w stosunku do nas: wyskanować czworo tam, gdzie w istocie jest pięcioro, to znaczy, czworo ludzi i jeden wampir.
— Skorzystamy z tej pomyłki czarodziejów — podjął znowu Wiedźmin. - Ja, Cahir i Angouleme pojedziemy do Belhaven na rozmowę z pólelfem, który wynajmuje na nas morderców. Zapytamy półelfa nie o to, na czyj rozkaz działa, bo to już wiemy. Zapytamy go, gdzie znajdują się czarodzieje, na których rozkaz półelf działa. Gdy dowiemy się, gdzie to jest, pojedziemy tam. I dokonamy zemsty.
Wszyscy milczeli.
— Przestaliśmy liczyć daty, dlatego nawet nie zauważyliśmy, że mamy już dwudziesty piąty września. Dwa dni temu była noc Zrównania. Ekwinokcjum. Tak, to była właśnie ta noc, o której myślicie. Widzę wasze przygnębienie, widzę to, co macie w oczach. Odebraliście sygnał, wtedy, tej paskudnej nocy, gdy obozujący obok nas kupcy dodawali sobie animuszu okowitą, śpiewem i fajerwerkami. Zapewne odebraliście przeczucie mniej wyraźnie, niż ja i Cahir, ale przecież domyślacie się. Podejrzewacie. I boję się, że podejrzewacie słusznie.
Zakrakały wrony przelatujące nad gołoborzem.
— Wszystko wskazuje na to, że Ciri nie żyje. Dwie noce temu, w Ekwinokcjum, poniosła śmierć. Gdzieś daleko stąd, samotna, sama wśród wrogich i obcych sobie ludzi.
— A nam pozostała tylko zemsta. Zemsta krwawa i okrutna, o której jeszcze za sto lat krążyć będą opowieści. Opowieści, których ludzie bali się będą słuchać po zapadnięciu zmroku. A tym, którzy chcieliby powtórzyć taką zbrodnię, zadrży ręka na myśl o naszej zemście. Damy odstraszający przykład grozy! Metodą pana Fulka Artevelde, mądrego pana Fulka, który wie, jak należy traktować szubrawców i łotrów. Przykład grozy, który damy my, zadziwi nawet jego!
— Zaczynamy więc i niech piekło nam dopomaga! Cahir, Angouleme, do koni. Jedziemy w górę Newi, ku Belhaven. Jaskier, Milva, Regis, wy kierujecie się ku Sansretour, ku granicom Toussaint. Nie zabłądzicie, drogę wytyczy wam Gorgona. Do zobaczenia.
Ciri głaskała czarnego kota, który obyczajem wszystkich kotów świata wrócił do chaty na moczarach, gdy umiłowanie wolności i łajdaczenia się zostały zachwiane przez chłód, głód i niewygody. Teraz leżał na kolanach dziewczyny i podstawiał kark pod jej dłoń z mrukiem świadczącym o głębokiej rozkoszy.
To, o czym dziewczyna opowiadała, kota nie obchodziło za grosz.
— To był jedyny raz, kiedy śniłam o Geralcie — podjęła Ciri. - Od tamtego czasu, od rozstania na wyspie Thanedd, od Wieży Mewy, nigdy nie widziałam go we śnie. Dlatego sądziłam, że nie żyje. I nagle spłynął ten sen, taki, jakie miewałam dawniej, sny, o których Yennefer mówiła, że są wieszcze, prekognicyjne, że pokazują albo przeszłość, albo przyszłość. To było w przeddzień Ekwinokcjum. W miasteczku, którego nazwy nie pamiętam. W piwnicy, w której zamknął mnie Bonhart. Po tym, jak mnie skatował i zmusił, bym wyznała, kim jestem.
— Zdradziłaś mu, kim jesteś? - uniósł głowę Vysogota. - Powiedziałaś mu wszystko?
— Za tchórzostwo — przełknęła ślinę — zapłaciłam upokorzeniem i pogardą do samej siebie.
— Opowiedz o twoim śnie.
— Widziałam w nim górę, wielką, stromą, kanciastą jak kamienny nóż. Widziałam Geralta. Słyszałam, co mówił. Dokładnie. Każde słowo, jakbym była tuż-tuż. Pamiętam, chciałam wołać, że to wcale nie tak, że to wszystko nieprawda, że się okropnie pomylił… Że wszystko pomylił! Że przecież jeszcze nie było wcale Ekwinokcjum, więc nawet jeśli i stało się tak, że ja w Ekwinokcjum umarłam, to nie wolno mu ogłaszać mnie martwą wcześniej, gdy jeszcze żyję. I nie wolno mu oskarżać Yennefer i mówić o niej takich rzeczy…
Zamilkła na chwilę, pogłaskała kota, mocno pociągnęła nosem.
— Ale nie mogłam dobyć głosu. Nie mogłam nawet oddychać… Jakbym się topiła. I obudziłam się. Ostatnie, co widziałam, co pamiętam z tego snu, to była trójka jeźdźców. Geralt i jeszcze dwoje, cwałujący wąwozem, z którego ścian spadały siklawy…
Vysogota milczał.
Gdyby po zmroku ktoś podkradł się do chaty z zapadniętą strzechą, gdyby zajrzał przez szparę w okiennicy, zobaczyłby w skąpo oświetlonym wnętrzu białobrodego starca, w skupieniu słuchającego opowieści popielatowłosej dziewczyny z policzkiem zeszpeconym paskudną blizną.
Zobaczyłby czarnego kota, leżącego na kolanach dziewczyny, leniwie mruczącego, dopraszającego się głaskania — ku uciesze harcujących po izbie myszy.
Ale tego nikt nie mógł zobaczyć. Chata z zapadniętą i omszałą strzechą była dobrze ukryta wśród mgieł, na bezkresnych bagnach Pereplutu, na które nikt nie odważał się zapuszczać.
Rozdział szósty
Wiadomym jest, że Wiedźmin, gdy mękę, cierpienie i śmierć zadaje, to takiej similissime lubości i rozkoszy doznaje, jaką człek pobożny i normalny tylko wtenczas ma, gdy z małżonką swą ślubną obcuje, ibidem cum eiaculatio. Z tego jasno wypływa, że i w tej materii Wiedźmin naturze przeciwnym jest stworem, niemoralnym i plugawym zwyrodnialcem, z dna pieklą najczarniejszego i najsmrodliwszego się rodzącym, albowiem z cierpienia i męki sam chyba tylko diabeł rozkosz czerpać może.
Zjechali z głównego szlaku wiodącego doliną Newi, pojechali na skróty, przez góry. Jechali tak szybko, jak pozwalata ścieżka, wąska, kręta, przytulona do skał o fantastycznych kształtach, pokrytych liszajem różnokolorowych mchów i porostów. Jechali wśród pionowych skalistych urwisk, z których spadały postrzępione wstęgi siklaw i wodospadów. Przejeżdżali przez wąwozy i jary, przez chybotliwe mostki nad przepaściami, na dnie których białą pianą kotłowały się strumienie.
Graniasta klinga Gorgony zdawała się wznosić tuż nad ich głowami. Szczytu Diablej Góry nie mogli widzieć — utonął w chmurach i mgłach zasnuwających niebo. Pogoda — jak to w górach — popsuła się w ciągu kilku godzin, zaczęło siąpić, siąpić dotkliwie i wrednie.