Grot pięknie rozprysnął się w trzewiach Niedźwiedzia.
— Precz z tyranem Emhyrem! Wolne Stoki!
Słowik skrzeknął, chwytając się za draśnięte bełtem ramię.
Pokulał się w czerwonym błocie jeden z dzieciaków, przeszyty na wylot strzałą któregoś z gorzej celujących bojowników o wolność. Padł jeden z trzymających Geralta. Zwalił się jeden z trzymających Angouleme. Dziewczyna wyrwała się drugiemu, błyskawicznie wyciągnęła nóż z cholewy, cięła z szerokiego rozmachu. Z gorącości chybiła gardło Słowika, ale pięknie rozwaliła mu policzek, niemal do samych zębów. Słowik zaskrzeczał jeszcze skrzekliwiej niż zazwyczaj, a oczy wyłupił jeszcze wyłupiaściej.
Osunął się na kolana, bluzgając krwią spomiędzy dłoni, którymi trzymał się za twarz. Angouleme zawyła potępieńczo, doskoczyła, by dokończyć dzieła, ale nie zdołała, bo między nią a Słowikiem eksplodowała kolejna bomba, buchając ogniem i kłębami smrodliwego dymu.
Dookoła już huczał pożar i panowało ogniste pandemonium. Konie szalały, rżały i wierzgały. Bandyci i Nilfgaardczycy wrzeszczeli. Górnicy biegali w popłochu — jedni uciekali, drudzy usiłowali gasić płonące budynki.
Geralt zdążył już podnieść upuszczony przez Niedźwiedzia sihill. Wysoką kobietę w kolczudze, która zamierzała się na wstającą Angouleme morgensternem, krótko ciął w czoło. Czarnemu Nilfgaardczykowi, nadbiegającemu ze szpontonem, rozplatał udo. Następnemu, który po prostu znalazł się na drodze, rozsiekł gardło.
Tuż obok szalejący, poparzony, pędzący na oślep koń obalił i stratował drugiego dzieciaka.
- Łap konia! Łap konia! — Cahir znalazł się tuż obok niego, czynił im obu rum zamaszystymi ciosami miecza.
Geralt nie słuchał, nie patrzył. Zarąbał następnego Nilfgaardczyka. Rozglądał się za Schirru.
Angouleme, na kolanach, z odległości trzech kroków strzeliła z podniesionej kuszy, pakując bełt w podbrzusze atakującego ją bandyty z kompanii ochrony górnictwa. Potem zerwała się i uwiesiła uździenicy biegnącego obok konia.
- Łap jakiegoś, Geralt! — krzyknął Cahir. - I w nogi! Wiedźmin rozpłatał kolejnego Nilfgaardczyka, cięciem z góry, od mostka do biodra. Gwałtownym szarpnięciem głowy strząsnął krew z brwi i rzęs. Schirru! Gdzie jesteś, draniu?
Cięcie. Krzyk. Ciepłe krople na twarzy.
— Litości! — zawył klęczący w błocie chłopak w czarnym uniformie. Wiedźmin zawahał się.
— Opamiętaj się! - rykną! Cahir, chwytając go za ramiona i potrząsając mocno. - Opamiętaj się! W szał wpadłeś?
Wracała galopem Angouleme, ciągnąc za wodze drugiego konia. Ścigali ją dwaj jeźdźcy. Jeden spadł trafiony strzałą bojownika o wolność Stoków. Drugiego zmiótł z siodła miecz Cahira.
Geralt wskoczył na kulbakę. I wtedy w świetle pożaru zobaczył Schirru, skrzykującego do siebie spanikowanych Nilfgaardczyków. Obok półelfa skrzeczał i wywrzaskiwał klątwy Słowik, wyglądający z zakrwawioną gębą jak istny troll ludojad.
Geralt ryknął wściekle, obrócił konia, zamłynkował mieczem.
Obok Cahir krzyknął i zaklął, zachwiał się w siodle, krew z czoła momentalnie zalała mu oczy i twarz.
— Geralt! Pomóż!
Schirru skupił wokół siebie grupę, wrzeszczał, rozkazywał strzelać z kusz. Geralt trzepnąi konia płazem po zadzie, gotów do samobójczej szarży. Schirru musiał umrzeć. Reszta nie miała znaczenia. Nie liczyła się. Cahir się nie liczył. Angouleme się nie liczyła…
— Geralt! — wrzasnęła Angouleme. - Pomóż Cahirowi!
Opamiętał się. I zawstydził.
Podtrzymał go, wsparł. Cahir wytarł oczy rękawem, a krew natychmiast znowu mu je zalała.
— To nic, draśnięcie… — głos mu dygotał. - W konie, wiedźminie… W cwał, za Angouleme… W cwał!
Od podnóża góry rozbrzmiewał wielki krzyk, nadbiegał stamtąd uzbrojony w oskardy, łomy i siekiery tłum. To na pomoc kumplom i kumotrom z rudokopu «Rialto» spieszyli górnicy z sąsiednich kopami — z "Fortunnej Dziury" lub "Wspólnej Sprawy". Lub z jakiejś innej. Któż to mógł wiedzieć?
Geralt uderzył konia piętami. Poszli w cwał, w szaleńczy uentre a terre.
Gnali nie oglądając się, przytuleni do końskich karków. Najlepszy koń trafił się Angouleme, mały, ale rączy bandycki bachmacik. Koń Geralta, gniadosz z nilfgaardzkim rzędem, zaczynał już chrapać i rzęzić, miał kłopoty z trzymaniem łba w górze. Koń Cahira, również wojskowy, był silniejszy i bardziej wytrzymały, co z tego, kiedy jeździec sprawiał kłopoty, kolebiąc się w siodle, machinalnie ściskając uda i mocno brocząc krwią na grzywę i szyję wierzchowca.
Ale cwałowali nadal.
Wysforowana na czoło Angouleme czekała na nich na zakręcie, w miejscu, skąd droga biegła w dół, wijąc się wśród skał.
— Pościg… — wydyszała, rozmazując brud na twarzy. - Będą nas gonić, nie darują… Górnicy widzieli, którędy uciekamy. Nie powinniśmy zostawać na gościńcu… Musimy wyskoczyć w lasy, na bezdroża… Zgubić ich…
— Nie — zaprotestował Wiedźmin, z niepokojem słuchając wyrywających się z płuc konia dźwięków. - Musimy gościńcem… Najprostszą i najkrótszą drogą do Sansretour…
— Czemu?
— Nie ma teraz czasu na gadania. Jazda! Wyduście z koni, ile się da…
Cwałowali. Gniadosz wiedźmina chrapał.
Gniadosz nie nadawał się do dalszej jazdy. Ledwo szedł na zesztywniałych jak kołki nogach, potężnie robił bokami, powietrze wychodziło z niego z chrapliwym rzężeniem. Wreszcie padł na bok, wierzgnął sztywno, patrzył na jeźdźca, a w jego zmętniałym oku był wyrzut.
Koń Cahira był w nieco lepszym stanie, ale za to Cahir był w gorszym. Z siodła po prostu spadł, podniósł się, ale tylko na czworaki, zwymiotował gwałtownie, choć nie bardzo miał czym.
Gdy Geralt i Angouleme spróbowali dotknąć jego zakrwawionej głowy, zakrzyczał.
— Jasna cholera — powiedziała dziewczyna. - Ale mu fryzurę zafundowali.
Skóra nad czołem i skronią młodego Nilfgaardczyka, wraz z włosami, była na znacznej długości oddzielona od kości czaszki. Gdyby nie to, że krew utworzyła już klejący skrzep, luźny płat opadłby chyba aż na ucho. Widok był makabryczny.
— Jak to się stało?
— Rzucili mu prosto w łeb toporkiem. Żeby było śmieszniej, to nie był ani Czarny, ani nikt od Słowika, ale któryś z kopalnianych gwarków.
— Jest akurat obojętne, kto rzucił — Wiedźmin ciasno owinął głowę Cahira udartym rękawem koszuli. - Ważne i szczęśliwe, że kiepski był to miotacz, oskalpował tylko, a mógł rozwalić czaszkę. Ale kości czerepu też się mocno dostało. A i mózg to odczuł. On nie utrzyma się w siodle, nawet gdyby koń zdołał unieść jego ciężar.
— Co tedy poczniemy? Twój koń zdechł, jego prawie zdechł, a z mojego aż kapie… A za nami pogoń. Nie możemy tu zostać…
— Musimy tu zostać. Ja i Cahir. I koń Cahira. Ty jedź dalej. Ostro. Twój koń jest mocny, wytrzyma galop. A nawet gdybyś miała go zajeździć… Angouleme, gdzieś w dolinie Sansretour czekają na nas Regis, Milva i Jaskier, O niczym nie wiedzą i mogą wpaść Schirru w łapy. Musisz ich odnaleźć i uprzedzić, a potem wszyscy czworo co sił w koniach walcie do Toussaint. Tam nie będą was ścigać. Mam nadzieję.
— A ty i Cahir? — Angouleme zagryzła wargi. - Co będzie z wami? Słowik nie jest głupi, gdy zobaczy półzdechłego luzaka, przeryje każdy wykrot w okolicy! A ty daleko z Cahirem nie ujdziesz!
— Schirru, bo to on nas ściga, pojedzie za tobą.
— Tak myślisz?
— Jestem pewien. Jedź.
— Co ciotka powie, gdy się bez was pojawię?
— Wytłumaczysz. Nie Milvie, tylko Regisowi. Regis będzie wiedział, co należy zrobić. A my… Gdy Cahirowi czupryna nieco mocniej przyschnie do czerepu, powędrujemy ku Toussaint. Tam się jakoś odnajdziemy. No, nie mitręż, dziewczyno. Na koń i jazda. Nie daj pogoni się zbliżyć. Nie pozwól, by ścigali cię na oko.
— Nie ucz dziada, jak charchać! Trzymajcie się! Do zobaczenia!
— Do zobaczenia, Angouleme.
Nie oddalił się od drogi zbyt daleko. Nie mógł sobie odmówić rzucenia okiem na ścigających. A w gruncie rzeczy nie obawiał się żadnych akcji z ich strony, wiedział, że nie tracąc czasu, pojadą za Angouleme.
Nie pomylił się.
Jeźdźcy, którzy wpadli na przełęcz po mniej niż ćwierć godzinie, zatrzymali się, co prawda, na widok leżącego konia, powrzeszczeli, pokłócili się, obkłusowali przydrożne krzaki, ale prawie natychmiast wznowili pogoń drogą. Niewątpliwie uznali, że z trójki uciekających dwoje jedzie teraz na jednym koniu i będzie można szybko ich dopaść, jeśli nie będzie się mitrężyć. Geralt widział, że niektóre konie pościgu też nie były w najlepszym stanie.
Wśród ścigających niezbyt wiele było czarnych płaszczy nilfgaardzkiej lekkiej jazdy, dominowali kolorowi zbójcy Słowika. Geralt nie mógł dojrzeć, czy sam Słowik bierze udział w pogoni, czy też został i kuruje posieczoną gębę.
Gdy tętent oddalającego się pościgu ścichł, Geralt wstał z kryjówki w paprociach, podniósł i podtrzymał stękającego i pojękującego Cahira.
— Koń jest za słaby, by cię nieść. Będziesz mógł iść?
Nilfgaardczyk wydał odgłos, mogący być równie dobrze potwierdzeniem, jak zaprzeczeniem. Albo czymś innym. Ale nogi przestawiał, a o to głównie szło.