Выбрать главу

Na zewnątrz wyła wichura i kłębiła się kurniawa. Dachy i podwórzec świątyni szybko pokrywał śnieg.

Był dziewiętnasty dzień listopada. Pełnia księżyca.

— Jestem gotowa, matko — powiedziała swym melodyjnym głosem Iola Pierwsza.

— Zaczynaj.

— Jedną chwilę — Triss podniosła się z ławy jak pchnięta sprężyną, zrzuciła z ramion futro z szynszyli. - Jedną chwilę, Nenneke. Chcę wejść w trans razem z nią.

— To nie jest bezpieczne.

— Wiem. Ale ja chcę widzieć. Własnymi oczyma. Jestem jej to winna. Ciri… Ja tę dziewczynę kocham jak młodszą siostrę. W Kaedwen uratowała mi życie, sama ryzykując głową…

Głos czarodziejki załamał się nagle.

— Zupełnie jak Jarre — pokręciła głową arcykapłanka. - Biec na ratunek, na oślep, na złamanie karku, nie wiedząc dokąd i po co. Ale Jarre to naiwny chłopaczek, ty jesteś dojrzałą i mądrą jakoby magiczką. Powinnaś wiedzieć, że wchodząc w trans nie pomożesz Ciri. A sobie możesz zaszkodzić.

— Chcę wejść w trans razem z Iolą — powtórzyła Triss, gryząc wargi. - Pozwól mi, Nenneke. Zresztą, czym ryzykuję? Atakiem epilepsji? Nawet gdyby, wyciągniesz mnie z tego przecież.

— Ryzykujesz — powiedziała wolno Nenneke — że zobaczysz to, czego nie powinnaś widzieć.

Wzgórze, pomyślała z przerażeniem Triss, wzgórze Sodden. Na którym kiedyś umarłam. Na którym mnie pochowano i wykuto moje imię na nagrobnym obelisku. Wzgórze i grób, które kiedyś upomną się o mnie. Wiem to. Już mi to kiedyś wyprorokowano.

— Ja już podjęłam decyzję — powiedziała zimno i wyniośle, wstając i oburącz odrzucając na kark swoje piękne włosy. - Zaczynajmy.

Nenneke uklękła, oparła czoło o złożone razem dłonie.

— Zaczynajmy — powiedziała cicho. - Przygotuj się, Iola. Klęknij obok mnie, Triss. Weź Iolę za rękę.

Na zewnątrz była noc. Wyła wieją, sypało śniegiem.

Na Południu, hen za górami Amell, w Metinnie, w krainie zwanej Stojeziory, w miejscu oddalonym od miasta Ellander i świątyni Melitele o pięćset mil lotem wrony, koszmar senny gwałtownie zbudził rybaka Gostę. Przebudzony Gosta za nic nie mógł przypomnieć sobie treści snu, ale dziwny niepokój długo nie pozwalał mu usnąć.

*****

Każdy znający swe rzemiosło rybak wie, że jeśli łowić okonia, to tylko na pierwszym lodzie.

Zima tegoroczna, choć niespodzianie wczesna, płatała figle, a kapryśna była, jak ładna i mająca powodzenie dziewucha. Pierwszym mrozem i śnieżycą zaskoczyła wrednie, jak zbój z zasadzki, na początku listopada, tuż po Saovine, wtedy, gdy nikt jeszcze śniegów i mrozów się nie spodziewał, a roboty było huk. Już koło połowy listopada zeszkliło jeziora cieniutką taflą, która już-już, zdawałoby się, ciężar człeka uniesie, gdy zima kapryśnica ustąpiła nagle — wróciła jesień, lunął deszcz, a rozmytą przezeń taflę pogruchotał, zepchnął pod brzegi i roztopił ciepły południowy wiatr. Ki diabeł, dziwowali się włościanie. Być zimie czy nie być?

Nie minęły trzy dni, zima wróciła. Tym razem obyło się bez śniegu, bez kurniawy, za to mróz ścisnął jak kowal obcęgami. Aż zatrzeszczało. Ociekające wodą okapy dachów w ciągu jednej nocy wyszczerzyły się ostrymi zębami sopli, a zaskoczone kaczki o mało nie przymarzły do kaczych bajorek.

A jeziora Mil Trachta westchnęły i stanęły lodem.

Gosta odczekał jeszcze dzień, dla pewności, potem ściągnął ze strychu skrzynkę z rzemieniem do noszenia na ramieniu, w której miał rybackie przyrządy. Porządnie wypchał buty słomą, wdział kożuch, wziął piesznię, worek i pospieszył na jezioro.

Wiadomo, jak na okonia, to najlepiej na pierwszym lodzie.

Lód był mocny. Trochę się pod człowiekiem uginał, trochę trzeszczał, ale trzymał. Gosta doszedł na ploso, wybił piesznią przerębel, siadł na skrzynce, rozmotał linkę z końskiego włosia przytwierdzoną do krótkiego modrzewiowego pręta, doczepił cynową rybkę z hakiem, zapuścił do wody. Pierwszy okoń, półłokciowy, capnął przynętę, zanim jeszcze opadła i napięła linkę.

Nie minęła godzina, a dookoła przerębla leżało więcej niż pół setki zielonych, pręgowatych ryb z czerwonymi jak krew płetwami. Gosta miał więcej okoni, niż potrzebował, ale rybacka euforia nie pozwalała mu zaprzestać łowienia. Ryby, koniec końców, zawsze mógł rozdać sąsiadom.

Usłyszał przeciągłe prychnięcie.

Uniósł głowę znad przerębla. Na brzegu jeziora stał piękny czarny koń, para buchała mu z nozdrzy. Jeździec w futerku z piżmaków miał twarz zasłoniętą szalem.

Gosta przełknął ślinę. Na ucieczkę było za późno. W cichości ducha liczył jednak, że jeździec nie odważy się wjechać koniem na cienki lód.

Wciąż machinalnie poruszał wędką, kolejny okoń targnął linkę. Rybak wyciągnął go, odczepił, rzucił na lód. Kątem oka widział, jak jeździec zeskakuje z kulbaki, zarzuca wodze na bezlistny krzak i idzie ku niemu, ostrożnie stąpając po śliskiej tafli. Okoń trzepał się na lodzie, prężył kolczastą płetwę, ruszał skrzelami. Gosta wstał, schylił się po piesznię, w razie potrzeby mogącą służyć jako broń.

— Bez obaw.

To była dziewczyna. Teraz, gdy zdjęła szal z twarzy, widział jej twarz, zeszpeconą paskudną blizną. Na plecach miała miecz, widział rękojeść pięknej roboty, wystającą znad ramienia.

— Nie zrobię ci nic złego — powiedziała cicho. - Chcę tylko o drogę zapytać.

Akurat, pomyślał Gosta. Jużci. Teraz, w zimie. W mróz. Kto wędruje czy podróżuje? Zbój tylko. Albo wywołaniec.

— Ta kraina, to Mil Trachta?

— Ano… — bąknął, patrząc w przerębel, w czarną wodę. - Mil Trachta. Ale my mówim: Stojeziory.

— A jezioro Tam Mira? Wiesz o takim?

— Wszyscy wiedzą — spojrzał na dziewczynę, przestraszony. - Chocia my je tu zowiem Bezdno. Zaklęte jezioro. Okrutna głębia… Świtezianki tamój żywią, ludzi topią. I upiory mieszkają w starożytnych, zaklętych rozwalinach.

Widział, jak jej zielone oczy zabłysły.

— Są tam ruiny? Wieża może?

— Jaka tam wieża — nie zdołał powstrzymać parsknięcia. - Kamień na kamieniu, kamieniem przywalony, zielskiem zarośnięty. Kupa gruzu…

Okoń przestał podskakiwać, leżał, ruszając skrzelami, wśród swej kolorowej pręgowanej braci. Dziewczyna przypatrywała się, zamyślona.

- Śmierć na lodzie — powiedziała — ma w sobie coś urzekającego.

— Hę?

— Jak daleko jest do tego jeziora z ruinami? Którędy jechać?

Powiedział. Pokazał. Nawet wydrapał na lodzie ostrym końcem pieszni. Kiwała głową, zapamiętując. Klacz na brzegu jeziora waliła kopytami w grudę, prychała, buchała parą z chrap.

Patrzył, jak oddala się wzdłuż zachodniego brzegu jeziora, jak cwałuje granią urwiska, na tle bezlistnych olch i brzóz, przez piękny, bajeczny las, udekorowany przez mróz białym lukrem szronu. Kara klacz biegła z nieopisanym wdziękiem, chyżo, a jednocześnie lekko, ledwo słychać było uderzenia kopyt o zmarznięty grunt, ledwo srebrzysty śnieżek prószył z potrącanych gałęzi. Jak gdyby przez ten polukrowany i zastygły w mrozie las z bajki biegł nie zwykły, lecz bajeczny koń, koń-zjawa.

A może to była zjawa?

Demon na upiornym koniu, demon, który przybrał postać dziewczyny o ogromnych zielonych oczach i oszpeconej twarzy?

Któż, jeśli nie demon, podróżuje zimą? Pyta o drogę do zaklętych ruin?

Gdy odjechała, Gosta szybko zwinął swój rybacki kramik. Do domu szedł lasem. Nadkładał drogi, ale rozum i instynkt ostrzegały, by nie iść duktem, nie być na widoku. Dziewczyna, podpowiadał rozum, wbrew wszystkim przesłankom upiorem nie była, była człowiekiem. Kara klacz nie była zjawą, lecz koniem. A za takimi, co samotni konno pędzą przez pustkowia, w dodatku zimą, często — gęsto idzie pogoń.

W godzinę później duktem przegalopowała pogoń. Czternaście koni.

*****

Rience jeszcze raz potrząsnął srebrnym puzderkiem, zaklął, z wściekłością uderzył o łęk siodła. Ale ksenogloz milczał. Jak zaklęty.

— Magiczne gówno — skomentował zimno Bonhart. - Zepsuła się, sztuczka z jarmarku.

— Albo Vilgefortz demonstruje nam, gdzie nas ma — dodał Stefan Skellen.

Rience uniósł głowę, zmierzył obu złym spojrzeniem.

— Dzięki sztuczce z jarmarku — stwierdził cierpko — jesteśmy na tropie i nie zgubimy go już. Dzięki panu Vilgefortzowi wiemy, dokąd dziewczyna się kieruje. Wiemy, dokąd jedziemy i co mamy uczynić. Uważam, że to wiele. W porównaniu z waszymi działaniami jeszcze sprzed miesiąca.

— Nie gadaj tyle. Hej, Boreas? Co mówią ślady? Boreas Mun wyprostował się, zakasłał.

— Była tu godzinę przed nami. Gdy może, stara się jechać ostro. Ale to trudny teren. Nawet na tej niebywałej klaczy nie wyprzedza nas o więcej niż pięć, sześć mil.

— A więc jednak pcha się między te jeziora — mruknął Skellen. - Vilgefortz miał rację. A nie wierzyłem mu…

— Ja też nie — przyznał Bonhart. - Ale tylko do chwili, gdy wczoraj chłopi potwierdzili, że nad jeziorem Tam Mira faktycznie jest jakaś magiczna budowla.

Konie parskały, buchały parą z nozdrzy. Puszczyk rzucił okiem przez lewe ramię, na Joannę Selborne. Od kilku dni nie podobał mu się wyraz twarzy telepatki. Robię się nerwowy, pomyślał. Ten pościg wszystkich nas zmęczył, fizycznie i psychicznie. Czas już z tym skończyć. Czas najwyższy.