Выбрать главу

Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Przypomniał sobie sen, który nawiedził go poprzedniej nocy.

— Dobra jest! — otrząsnął się. - Dość medytowania. Po koniach!

Boreas Mun zwisał z siodła, wypatrywał śladów. Nie było łatwo. Ziemię skuło na kość, na grudę, sypki, szybko zdmuchiwany wiatrem śnieg utrzymywał się tylko w bruzdach i rozpadlinach. W nich to Boreas wyszukiwał odciski podków karej klaczy. Musiał uważać pilnie, by nie zgubić tropu, zwłaszcza teraz, gdy dobiegający ze srebrnego pudełka magiczny głos zamilkł, przestał udzielać rad i wskazówek.

Był nieludzko zmęczony. I zaniepokojony. Ścigali dziewczynę już blisko trzy tygodnie, od Saovine, od masakry w Dun Dare. Prawie trzy tygodnie na kulbakach, wciąż w pościgu. A wciąż ani kara klacz, ani jadąca na niej dziewczyna nie słabły, nie zwalniały tempa.

Boreas Mun wypatrywał śladów.

Nie mógł przestać myśleć o śnie, który nawiedził go ostatniej nocy. W tym śnie tonął, topił się. Czarna toń zamknęła się nad jego głową, a on szedł na dno, do gardła i płuc wdzierała mu się lodowata woda. Obudził się spocony, mokry, zgrzany — choć dookoła panowało iście psie zimnisko.

Dosyć już, myślał, zwisając z siodła, wypatrując śladów. Najwyższy czas już z tym skończyć.

— Mistrzu? Słyszycie mnie? Mistrzu?

Ksenogloz milczał jak zaklęty.

Rience mocno poruszył ramionami, chuchnął w zgrabiałe dłonie. Kark i plecy kąsało zimno, krzyż i lędźwie bolały, każdy mocniejszy ruch konia przypominał o tym bólu. Nie chciało się już nawet kląć.

Prawie trzy tygodnie w siodłach, w nieustającym pościgu. W przenikliwym zimnie, a od paru dni w trzaskającym mrozie.

A Vilgefortz milczy.

My też milczymy. I patrzymy po sobie wilkiem.

Rience roztart dłonie, naciągnął rękawice.

Skellen, pomyślał, gdy na mnie spogląda, ma dziwny wzrok. Czyżby knuł zdradę? Coś za szybko i za łatwo zgadał się wtedy z Vilgefortzem… A ten oddział, te rezuny, przecież jemu są wierni, jego rozkazy wykonują. Gdy schwytamy dziewczynę, gotów, nie bacząc na układ, zabić ją albo uprowadzić do tych swoich spiskowców, by wcielać w życie szaleńcze pomysły o demokracji i rządach obywatelskich.

A może Skellenowi już przeszło spiskowanie? Urodzony konformista i koniunkturalista może teraz już myśli o dostarczeniu dziewczyny cesarzowi Emhyrowi?

Dziwnie na mnie spogląda. Puszczyk. I ta cała jego banda… Ta Kenna Selborne…

A Bonhart? Bonhart to nieobliczalny sadysta. Gdy mówi o Ciri, głos drży mu z wściekłości. W zależności od widzimisię pojmaną dziewczynę gotów zakatować albo porwać, by kazać jej walczyć na arenach. Układ z Vilgefortzem? On za nic będzie miał ten układ. Zwłaszcza teraz, gdy Vilgefortz…

Wyjął ksenogloz zza pazuchy.

— Mistrzu? Słyszycie mnie? Tu Rience…

Aparacik milczał. Rience nie miał już nawet ochoty złorzeczyć.

Vilgefortz milczy. Skellen i Rience zawarli z nim pakt. A za dzień lub dwa, gdy dopędzimy dziewczynę, może się okazać, że paktu nie ma. A wtedy ja mogę dostać nożem po gardle. Albo pojechać w pętach do Nilfgaardu, jako dowód i zakład Puszczykowej lojalności…

Zaraza!

Vilgefortz milczy. Nie udziela rad. Nie wskazuje drogi. Nie wyjaśnia wątpliwości swym spokojnym, logicznym, trafiającym do głębin duszy głosem. Milczy.

Ksenogloz uległ awarii. Może przez to zimno? A może…

Może Skellen miał rację? Może Vilgefortz naprawdę zajął się czymś innym i nie dba o nas i nasz los?

Do wszystkich diabłów, nie myślałem, że to tak będzie. Gdybym przypuszczał, nie rwałbym się tak do tego zadania… Pojechałbym zabić wiedźmina zamiast Schirru… Psiakrew! Ja tu marznę, a Schirru pewnie grzeje się w ciepełku…

Pomyśleć, że sam się napierałem, by to mnie zlecono Ciri, a Schirru wiedźmina. Sam o to prosiłem…

Wówczas, na początku września, gdy w nasze ręce wpadła Yennefer.

*****

Świat, jeszcze przed chwilą będący nierealną, miękką i błotniście lepką czernią, nabrał raptownie twardych powierzchni i konturów. Pojaśniał. Urealnił się.

Yennefer otworzyła oczy, wstrząsana konwulsyjnym dreszczem. Leżała na kamieniach, wśród trupów i smołowanych desek, przywalona resztkami takielunku drakkara «Alkyone». Dookoła widziała nogi. Nogi w ciężkich butach. Jeden z tych butów przed momentem kopnął ją, cucąc.

— Wstawaj, wiedźmo!

Znowu kopniak, odzywający się bólem aż w korzeniach zębów. Zobaczyła pochylającą się nad nią twarz.

— Wstawaj, powiedziałem! Na nogi! Poznajesz mnie? Zamrugała oczami. Poznała. To był typ, którego kiedyś przypaliła, gdy uciekał przed nią teleportem. Rience.

— Policzymy się — obiecał jej. - Policzymy się za wszystko, dziwko. Nauczę cię bólu. Tymi rękoma i tymi palcami nauczę cię bólu.

Sprężyła się, zacisnęła i rozwarła dłonie, gotowa do rzucenia zaklęcia. I natychmiast zwinęła się w kłębek, krztusząc się, charcząc i dygocząc. Rience zarechotał.

— Nic z tego, co? — usłyszała. - Nie masz nawet krztyny mocy! Nie mierzyć ci się z Vilgefortzem na czary! Wycisnął z ciebie wszystko do ostatniej kropli, jak serwatkę z sera. Nie zdołasz nawet…

Nie dokończył. Yennefer wyciągnęła sztylet z pochwy przypiętej do wewnętrznej strony uda, zerwała się jak kot i dźgnęła na oślep. Nie trafiła, ostrze tylko musnęło cel, rozdarto materiał spodni. Rience odskoczył i przewrócił się.

Natychmiast zwalił się na nią grad ciosów i kopniaków. Zawyła, gdy ciężki but spadł na jej rękę, wygniatając puginał z miażdżonej pięści. Drugi but kopnął ją w podbrzusze. Czarodziejka zwinęła się, charcząc. Poderwano ją z ziemi, wyłamując ręce do tyłu. Zobaczyła lecącą w jej kierunku pięść, świat nagle jaskrawo rozbłysnął, twarz eksplodowała bólem. Ból falą spłynął w dół, do brzucha i krocza, transformował kolana w rzadką galaretę. Obwisła w trzymających ją ramionach. Ktoś chwycił ją z tyłu za włosy, unosząc głowę. Dostała jeszcze raz, w oczodół, znowu wszystko zginęło i rozpłynęło się w oślepiającym błysku.

Nie zemdlała. Czuła. Bito ją. Bito ją mocno, okrutnie, tak, jak bije się mężczyznę. Ciosami, które mają nie tylko boleć, lecz takimi, które mają złamać, które mają wytłuc z bitego wszelką energię i wolę oporu. Bito ją, podrygującą w stalowym uścisku wielu rąk.

Chciała zemdleć, ale nie mogła. Czuła.

— Dosyć — usłyszała nagle, z daleka, zza kurtyny bólu.

— Oszalałeś, Rience? Chcecie ją zabić? Potrzebna mi jest żywa.

— Obiecałem jej, mistrzu — warknął majaczący przed nią cień, stopniowo przybierający postać i twarz Rience'a.

— Obiecałem, że jej odpłacę… Tymi rękoma…

— Mało mnie obchodzi, co jej obiecałeś. Powtarzam, potrzebna mi jest żywa i zdolna do artykułowanej mowy.

— Z kota i wiedźmy — zaśmiał się ten, który trzymał ją za włosy — nie tak łatwo żywot wybić.

— Nie mądrz się, Schirru. Powiedziałem, wystarczy bicia. Podnieście ją. Jak się masz, Yennefer?

Czarodziejka splunęła czerwono, podniosła puchnącą twarz. W pierwszej chwili nie poznała go. Nosił coś w rodzaju maski, zakrywającej całą lewą stronę głowy. Ale przecież wiedziała, kto to jest.

— Idź do diabła, Vilgefortz — wybełkotała, ostrożnie dotykając językiem przednich zębów i pokaleczonych warg.

— Jak oceniasz moje zaklęcie? Podobało ci się, jak podniosłem cię z morza razem z tą łódką? Podobał ci się lot? Jakimi zaklęciami się zabezpieczyłaś, że zdołałaś przeżyć upadek?

— Idź do diabła.

— Zerwijcie jej z szyi tę gwiazdę. I do laboratorium z nią. Nie marnujmy czasu.

Wleczono ją, ciągnięto, czasami niesiono. Kamienista równina, na niej leżała rozwalona «Alkyone». I liczne inne wraki, sterczącymi żebrami wręgów przypominające szkielety morskich potworów. Crach miał rację, pomyślała. Statki, które bez wieści zniknęły na Głębi Sedny, nie uległy katastrofom naturalnym. Bogowie… Pavetta i Duny…

Nad równiną, daleko, sterczały w zachmurzone niebo szczyty gór.

Potem były mury, bramy, krużganki, posadzki, schody. Wszystko jakieś dziwnie, nienaturalnie wielkie… Wciąż za mało szczegółów, by mogła zorientować się, gdzie jest, dokąd trafiła, dokąd zaniosło ją zaklęcie. Twarz jej puchła, dodatkowo utrudniając obserwację. Jedynym dostarczającym informacji zmysłem stał się węch — momentalnie wyczuła formalinę, eter, spirytus. I magię. Zapachy laboratorium.

Brutalnie posadzono ją na stalowym fotelu, na przegubach i kostkach boleśnie zatrzasnęły się zimne i ciasne obejmy. Zanim stalowe szczęki imadła ścisnęły skronie i unieruchomiły głowę, zdołała rozejrzeć się po obszernej i jaskrawo oświetlonej sali. Zobaczyła jeszcze jeden fotel, dziwaczną stalową konstrukcję na kamiennym podeście.

— I owszem — usłyszała głos stojącego z tyłu Vilgefortza. - Ten fotelik jest dla twojej Ciri. Czeka już od dawna, nie może się doczekać. Ja też.

Słyszała go z bliska, wręcz czuła jego oddech. Wbijał jej igły w skórę głowy, przypinał coś do małżowin uszu. Potem stanął przed nią i zdjął maskę. Yennefer westchnęła mimowolnie.

— To dzieło właśnie twojej Ciri — powiedział, wskazując swe niegdyś klasycznie piękne, teraz ohydnie zmasakrowane oblicze, okratowane złotymi klamrami i uchwytami podtrzymującymi wielofasetkowy kryształ w lewym oczodole.