Выбрать главу

— Umrą?

— Z chorych na gorączkę kości połowa tylko pozostaje przy życiu. Czasami, utraciwszy jedną trzecią wagi ciała, po prostu zdrowieją. Wracają wtedy do normy przy nowej wadze. Inni dostają obłędu i umierają, jak gdyby gorączka zabijała wdarłszy się w szleje.

Laintal Ay przełknął ślinę, czując nagłą suchość w gardle. W izbie na dole pełną piersią wdychał woń bukietów bikinek i manneczki na parapecie okiennym, aby zapomnieć o wszelkich smrodach. Izba była wymalowana na biało.

— Co to za jedni? Kupcy?

— Obaj przybyli ze wschodu, z różnymi grupami Madisów. Jeden jest kupcem, drugi to śpiewak. Obaj mają fagorzych niewolników, którzy przebywają obecnie w lecznicy weterynaryjnej. Zapewne wiesz, że gorączka kości może się szybko roznieść i przerodzić w plagę. Chcę tych chorych usunąć z mego domu zdrowia. Potrzebujemy jakiegoś miejsca z dala od miasta, żeby ich odizolować. Na tych dwóch przypadkach się nie skończy.

— Mówiłaś o tym z Faralinem Ferdem? Nachmurzyła się.

— Szkoda gadać. Najpierw on i Tanth Ein orzekli, że chorych nie wolno stąd przenosić. Potem radzili zabić ich i wrzucić ciała do Voralu.

— Spróbuję coś znaleźć. Znam starą wieżę o jakieś pięć mil stąd. Może się nada.

— Wiedziałam, że mogę liczyć na ciebie. — Z uśmiechem położyła mu dłoń na rękawie. — Coś tę chorobę wywołuje. W sprzyjających warunkach zaraza szerzy się jak pożar. Mogłaby zabić połowę ludności — nie znamy przecież na gorączkę kości lekarstwa. Jestem przekonana, że te plugawe fagory ją roznoszą. Może przez zapach sierści. Tej nocy są dwie godziny ciemności Freyra; w tym czasie każę zabić i zakopać oba fagory z lecznicy. Chciałam zwrócić się do kogoś z władz, więc zwracam się do ciebie. Byłam pewna, że staniesz po mojej stronie.

— Sądzisz, że one rozniosą gorączkę dalej?

— Nie wiem. Po prostu nie chcę ryzykować. Przyczyna może być zupełnie inna — może to ślepota przynosi mór. Może zsyła go Wutra. Przygryzła dolną wargę. W jej miłej twarzy wyczytał troskę.

— Zakopcie zwłoki głęboko, żeby psy nie wygrzebały ich z powrotem. Spodziewasz się wkrótce… — urwał niepewnie — … nowych przypadków?

— Oczywiście — odparła, nie zmieniając wyrazu twarzy. Odchodząc słyszał coraz cichsze dźwięki chordonu, który gdzieś w głębi budynku wciąż wygrywał swą tęskną melodię.

Laintal Ay ani myślał uskarżać się Mamie Bikince, chociaż na owe dwie godziny Freyrowych ciemności zaplanował sobie już co innego. Słowa Dathki rankiem, kiedy Oyre wróciła z pauk po rozmowie z ojcami, głęboko go poruszyły. Przyznawał rację argumentom, że on i Oyre reprezentują bezspornych pretendentów do rządzenia w Oldorando. Chyba tak jak każdy pragnął tego, co mu się słusznie należało. A z pewnością pragnął Oyre. Ale czy pragnął władać Oldorandem? Wyglądało na to, że słowa Dathki nieuchwytnie zmieniły sytuację. Być może zdobywając teraz władzę tym samym zdobyłby Oyre. To właśnie zaprzątało jego myśli, kiedy zajął się sprawą Mamy Bikinki, będącą sprawą wszystkich.

Gorączkę kości znano wprawdzie z legendy, jednak fakt, że nikt się z nią w życiu nie spotkał, jeszcze bardziej pogrążał ją w świat baśni. Ludzie zawsze umierali. Pomór stanowił jakby zwariowane przyśpieszenie naturalnego procesu. Bez sprzeciwu przystąpił zatem do roboty, wciągając do pomocy Gojdżę Hina. Dozorca niewolników razem z Laintalem Ayem zabrali dwa fagory należące do ofiar gorączki kości i wpuścili je do izolatki. Tam fagory musiały owinąć w rogożę i wynieść chorych panów z domu zdrowia. Niewinne dla oka rulony miały zapobiec wybuchowi paniki. Małą grupką opuścili miasto i ze swym ładunkiem skierowali się ku znanej Laintalowi Ayowi zrujnowanej wieży. Człapał z nimi stareńki fagor niewolnik, Myk, na zmiennika do niesienia chorych. Zamierzano w ten sposób przyśpieszyć marsz, lecz Myk tak się zestarzał, że opóźniał cały pochód. Gojdża Hin, również przygięty wiekiem, z włosami długimi do ramion i tak sztywnymi, że przypominał jednego ze swych nieszczęsnych podopiecznych, smagał Myka bezlitośnie. Ani bat, ani wyzwiska nie zmusiły stareńkiego, objuczonego niewolnika do przyśpieszenia kroku. Dreptał bez słowa skargi, chociaż łydki miał pocięte biczem do żywego mięsa.

Kłopot ze mną, że nie chcę ani władać biczem, ani nim obrywać — powiedział sobie w duchu Laintal Ay. Nowe myśli snuły mu się po głowie jak tumany mgły o bezwietrznym poranku. Odkrył, że ma liczne ułomności. Niewiele chciał od życia. Był zadowolony z tego, co niesie każdy dzień. Chyba nazbyt zadowolony — myślał. Wystarczała mi świadomość, że Oyre mnie kocha i że leżę w jej ramionach. Wystarczało, że Aoz Roon był mi kiedyś niemal jak ojciec. Wystarczało, że klimat się zmienił, wystarczało, że Wutra nakazywał swoim strażnikom trwać na posterunku w niebiosach. Teraz Wutra zostawił swych strażników samopas. Aoz Roon odszedł. A co miały znaczyć te kąśliwe słowa wcześniej rzucone przez Oyre — że Dathkajest dorosły, z czego wynikałoby, że ja nie? Och, ty mój druhu milczący, czy być dorosłym to mieć głowę nabitą mnóstwem chytrych planów? Czy zadowolenie z życia dorosłemu mężczyźnie nie przystoi? Zbyt wiele miał w sobie z dziadka. Małego Juliego, zbyt mało z Juliego Kapłana. I po raz pierwszy od dłuższego czasu wspomniał subtelne oczarowanie swego dziadka Loila Bry i ich wspólnie spędzane szczęśliwe chwile w komnacie z porcelanowym oknem. To była inna epoka. Wszystko było wtedy prostsze. Tak niewiele wystarczało im do wielkiego szczęścia.

Teraz wcale nie był zadowolony, że może umrzeć. Nie był zadowolony, że mogą go zabić namiestnicy, jeśli uznają w nim wspólnika knowań Dathki. Ani nie był zadowolony, że może umrzeć na gorączkę kości, zaraziwszy się od tych dwóch nieszczęśników, których wynoszą z miasta. Mieli jeszcze trzy mile do starej wieży.

Zatrzymał się. Fagory i Gojdża Hin bezwiednie maszerowali dalej ze swymi upiornymi tobołami. I oto znów, raz jeszcze, pokornie robi to, co mu przykazano. Bez żadnego powodu. Musi przełamać ten idiotyczny nawyk posłuszeństwa. Krzyknął na fagory. Przystanęły. Tkwiły w miejscu bez najmniejszego poruszenia. Jedynie toboły skrzypiały im z cicha na ramionach. Oddziałek utknął na wąskiej ścieżynie, zarośniętej po obu stronach psiajuchą. Gdzieś tutaj kilka dni temu zostało pożarte dziecko; ślady wskazywały, że ludojadem był szablozor — po przerzedzeniu musłangowych tabunów drapieżniki podchodziły teraz pod osiedla. Toteż mało ludzi włóczyło się w tej okolicy.

Laintal Ay skręcił w krzaki. Fagorom kazał wnieść tam chorych panów i złożyć w zaroślach. Stworzenia wykonały to obojętnie i po chwili chorzy wili się w kurczach na ziemi. Wargi sine, wywinięte, odsłaniały żółtawe zęby po dziąsła. W powykręcanych członkach trzeszczały kości. W pewnym stopniu świadomi swojego położenia, nie mogli jednak powstrzymać skurczów tężejących mięśni, od których wywracały się gałki oczne i napinała skóra na twarzach.

— Wiesz, co tym ludziom dolega? — zapytał Laintal Ay.

Gojdża Hin kiwnął głową, złośliwym uśmiechem podkreślając swoją znajomość wiedzy ludzkiej.

— Są chorzy — rzekł.

Laintal Ay też nie zapomniał gorączki, jaką kiedyś zaraził się od fagora.

— Zabij ich. Każ fagorom wygrzebać łapami groby. Jak najszybciej.

— Tak jest.

Dozorca niewolników ruszył ciężkim krokiem. Laintal Ay nie czując nawet, że gałąź rżnie go w plecy, stał i patrzył, jak starzec robi to, co mu kazano. Jak Gojdża Hin zawsze robił. Na każdym etapie tych poczynań Laintal Ay wydawał polecenie, które zostało wykonane. Czuł się w pełni współuczestnikiem tego wszystkiego i nie pozwolił sobie na odwrócenie wzroku. Gojdża Hin dobył krótkiego miecza i dwakroć pchnął, przeszywając serca chorych ludzi. Fagory wygrzebały groby rogowatymi dłońmi dwa białe fagory i Myk, otyły jak jego pan, z czarnym ze starości, zjeżonym włosem, powolny w ruchach. Fagory miały kajdany na nogach. Nogami wtoczyły zwłoki do dołów i nogami przysypały je ziemią, po czym swoim zwyczajem stanęły nieruchomo, w oczekiwaniu na dalsze rozkazy. Polecono im wygrzebać jeszcze trzy doły pod krzakami. Uczyniły to jak nieme zwierzęta. Gojdża Hin wraził miecz między żebra dwóch obcych fagorów, później otarł klingę rozmazując żółtą posokę na ich futrach. Mykowi kazano zepchnąć je do dołów i przysypać ziemią. Skończywszy Myk wyprostował się przed Laintalem Ayem, wsuwając białawy mlecz w prawe nozdrze.