Выбрать главу

— Potrzebujemy ciebie do trzymania w szachu Tantha Eina z jego kumplem i tej oślizłej ropuchy Raynila Layana, żeby nie zabrali nam wszystkiego, co mamy.

Twarz miał zawziętą.

— Nie macie szansy. Idę odszukać Aoza Roona. Dathka uśmiechnął się szyderczo.

— Zwariowałeś. Nikt nie wie, gdzie on jest.

— Przypuszczam, że z Shay Tal w Sibornalu.

— Głupcze! Pluń na Aoza Roona, jego gwiazda zaszła, jest stary. Tu chodzi o naszą skórę. Nawiewasz z Oldorando, bo masz pietra, może nie? Tak się składa, że zostało mi jeszcze paru wiernych przyjaciół, w tym jeden w domu zdrowia.

— O czym ty mówisz?

— O tym, o czym wiemy i ty, i ja. Nawiewasz, bo się boisz plagi. Później, do uprzykrzenia powtarzając w myśli te słowa wymówione w gniewie, Laintal Ay zdał sobie sprawę, że Dathka nie był wówczas w pełni sobą, tym Dathka, którego mało co wyprowadzało z równowagi. Lecz i on sam wówczas zareagował odruchowo. Uderzył Dathkę otwartą prawicą z całej siły, zadając przyjacielowi cios kantem dłoni od dołu, pod nasadę nosa. Usłyszał chrupnięcie kości. Dathka zatoczył się do tyłu i złapał za twarz. Krew chlusnęła mu po palcach. Laintal Ay wskoczył na siodło i śpiąwszy Złotą roztrącił gęstniejący tłumek gapiów. Podekscytowani otoczyli rannego, który na chwiejnych nogach i zgięty w pół klął z bólu.

Laintal Ay wyjeżdżał z miasta wściekły jak gradowa chmura. Niewiele wziął z rzeczy, które zamierzał zabrać ze sobą w drogę. W obecnym nastroju odczuwał satysfakcję, że odchodzi zabrawszy jedynie swój miecz i derkę. Jadąc wyciągnął niewielki przedmiot, który uwierał go przez kieszeń. W półmroku ledwo rozpoznał znajome od dziecka kształty. Pies otwierał i zamykał pysk, kiedy poruszało się jego ogonem do góry i na dół. Laintal Ay miał go od dnia śmierci dziadka. Cisnął psa w przydrożne krzaki.

XIV. PRZEZ UCHO IGIELNE

Rodzaj ludzki boi się gryzu fagora, atoli gryz fagorzego kleszcza winien budzić większą trwogę. Ukąszenie fagorzego kleszcza nie jest dokuczliwe dla fagora i niewiele dokuczliwsze dla istoty ludzkiej. W ciągu tysiącleci narządy gębowe kleszcza przystosowały się do takiego przekłuwania tkanki skórnej, żeby jak najmniej ją uszkodzić i bezboleśnie ssać odżywcze płyny potrzebne do utrzymania własnego, złożonego cyklu reprodukcji. Kleszcz ów ma wspaniale rozwinięte narządy rodne, za to nie ma głowy. Jego narządy gębowe składają się z dwóch par przekształconych odnóży. Jedna to przeobrażone szczypce, które wnikają do ciała i wstrzykują mieszankę środka znieczulającego z przeciwkrzepliwym, druga składa się z narządów czuciowych, zaopatrzonych w brzeszczot ze skierowanymi do tyłu ząbkami, które przyczepiają kleszcza w dogodnej pozycji na żywicielu. Kleszcz przyczepia się i nie odczepi za nic, dopóki się nie obeżre — chyba że sondujący dziób kraka wytropi go i połknie ten kraczy przysmak.

Komórki kleszcza to jakby wiele Embruddocków helikoidalnego wirusa. Wirus bytuje w nich zamarły w oczekiwaniu na pewną tonację, która włączy go do orkiestry życia, aczkolwiek ruja fagorzej samicy także wskrzesza wirusy do paraaktywności. Jedynie dwakroć w okresie wielkiego roku helikońskiego owa tonacja wyzwala fazę wirusowej aktywności. Rusza natenczas lawina wydarzeń, które w ostateczności zadecydują o losie całych narodów. Wutra — powiedziałby ktoś filozoficznie nastrojony — to wirus helikoidalny.

Odpowiadając na sygnał z zewnątrz wirusy ruszają lawiną z komórek kleszcza, przez jego narządy gębowe do ciała ludzkiego, gdzie rozchodzą się z prądem krwi. Jak gdyby podążając szlakami własnych oktaw śródpowietrznych, armia najeźdźców sunie przez ciało, docierając wreszcie do mózgowego pnia żywiciela, wpływa do podwzgórza i powoduje groźne zapalenie mózgu, a często zgon. Zająwszy podwzgórze, ów pradawny region świadomości, siedzibę gniewu i żądzy, wirus mnoży się z reprodukcyjną gwałtownością, którą można przyrównać do huraganów Nktryhku.

Wtargnięcie do komórki ludzkiej oznacza przekroczenie przez jeden system genetyczny granic drugiego; zaatakowana komórka kapituluje, stając się w samej rzeczy nową jednostką biologiczną o własnym rozwoju naturalnym, podobnie jak miasto podczas długotrwałej wojny może przechodzić z rąk do rąk, należąc to do jednej, to do drugiej strony.

Inwazja, potem gwałtowna reprodukcja, wreszcie zewnętrzne objawy tych wydarzeń. U chorego występują maniakalne naprężenia i skurcze ścięgien, jakie w domu zdrowia na własne oczy oglądał Laintal Ay — a przed nim wielu jego pobratymców. Na ogół ci, którzy to widzieli na własne oczy, z oczywistych powodów nie zostawiali żadnych pamiętników.

Fakty powyższe zostały ustalone w drodze żmudnych obserwacji i dedukcji. Uczone rody „Avernusa” były biegłe w takich sprawach i dysponowały wspaniałą aparaturą. Przeto pokonano w jakimś stopniu barierę uniemożliwiającą im postawienie stopy na powierzchni planety. Jednak uwięzienie w Avernusie” miało dla nich inne ujemne strony, poza oczywistym aspektem psychologicznym. Weryfikacja hipotez u źródła była niemożliwa. Teorię epidemii tak zwanej gorączki kości ostatnio zmąciły dodatkowe informacje. Ponownie rzecz stała się dyskusyjna. Ród Pinów zwrócił bowiem uwagę, że to właśnie w okresie dwudziestu zaćmień i ofensywy wirusa nastąpiła — przynajmniej w Oldorando — zasadnicza zmiana w jadłospisie człowieka. Bełtel wyszedł z mody. W niełaskę popadły brassimipy, żywiące społeczność przez stulecia zimy. Czy to — rzucili myśl Finowie — nie zmiana jadłospisu osłabiła odporność ludzi na ukąszenie kleszcza, a ściślej na pasożytującego w kleszczach wirusa? Toczyły się dyskusje nad tą kwestią, często gorące. Znów pojawiły się zapalone głowy, które w pogardzie mając niebezpieczeństwa, głosowały za nielegalną wyprawą na powierzchnię Helikonii.

Nie wszyscy zarażeni umierali. Dało się zauważyć, że gorączka kosiła ludzi na różne sposoby. Jedni mieli świadomość postępów choroby i czas na przeżycie strachu lub pojednanie się z Wutrą, jak kto wolał; inni padali w wirze zajęć, bez ostrzeżenia — w trakcie rozmowy z przyjaciółmi, w drodze przez pola, nawet w uściskach miłosnych. Ani stopniowy, ani gwałtowny przebieg choroby nie stanowił rękojmi przeżycia. Tak czy inaczej, tylko połowa chorych wracała do zdrowia. Co do reszty, to szczęśliwe były trupy — jak obu podopiecznych z domu zdrowia Mamy Bikinki — jeśli znalazły sobie choćby płytki grób; na ogół leżały jak padlina, podczas gdy ogarnięta i porażona powszechną paniką ludność uciekała z domostw prosto w objęcia zarazy, która obstawiła wszelkie drogi. Tak było zawsze, od kiedy na Helikonii żyły istoty ludzkie.

Ozdrowieńcy wychodzili z pandemii ze stratą jednej trzeciej swej normalnej wagi ciała, aczkolwiek „normalna waga” jest tutaj określeniem względnym. Nigdy nie odzyskiwali utraconej wagi, ani oni, ani ich dzieci, ani dzieci ich dzieci. W końcu nadchodziła wiosna, lato było za pasem i przystosowanie sprowadzało się do ektomorfii. Smuklejsza sylwetka zapanowała na wiele generacji, tracąc co prawda z czasem na smukłości i porastając z wolna w sadło, sama zaś choroba trwała utajona w komórkach ozdrowieńców. Ten status quo utrzymywał się do późnego lata Wielkiego Roku. Po czym uderzała tłusta śmierć.

Jakby dla zrównoważenia dwóch tak krańcowo różnych sezonów, Helikończycy płci obojga byli zbliżeni pod względem wzrostu, postury i wagi mózgu. Osobnik w wieku dorosłym bez względu na płeć przeciętnie ważył około dwunastu oldorandzkich tuzów, z których po gorączce kości zostawało marne osiem. Młode pokolenie wchodziło w nową, kościstą figurę, następne ją stopniowo pogrubiały, aż do nadejścia znacznie plugawszej tłustej śmierci, w wyniku której zachodziła inna, drastyczniejsza przemiana.