Aoz Roon przeżył pierwszy atak tej cyklicznej pandemii. Po nim wielu setkom tysięcy pisana była choroba i śmierć lub powrót do życia. Niektórzy mogli ujść pladze, zaszyci w zapomnianych zakątkach świata. Ale ich potomkowie mieli nikłą szansę przetrwania, upośledzeni w nowym świecie, traktowani jak potwory. Te dwie wielkie choroby, których pośrednim nosicielem był fagorzy kleszcz, w rzeczywistości stanowiły jedną chorobę, i ta jedna choroba, ten Siwa wśród chorób, ten zabójca i zbawiciel, na skrwawionym mieczu przynosił rodzajowi ludzkiemu zbawienie w osobliwych warunkach planety. Dwa razy w ciągu dwóch tysięcy pięciuset ziemskich lat Helikończycy musieli przechodzić przez ucho igielne fagorzego kleszcza. Taka była cena ich istnienia, ciągłości ich rozwoju. Z pogromu, z pozornej dysharmonii wyłaniały się zręby harmonii, jak gdyby pośród krzyków konania dochodził z najgłębszych zdrojów jestestwa szept mówiący, że wszystko jest w cudownym porządku. Uwierzyć w takie zapewnienie mogli tylko ci, którzy w ogóle mogli jeszcze wierzyć.
Kiedy ucichła kakofonia trzeszczących mięśni, napłynęła przedziwnie wodna muzyka. Zająwszy ustronia bólu żywioł płynności objawiał się przede wszystkim uszom Aoza Roona. Wzrok powracał mu wielkim mętlikiem plamek, ciapek i prążków jednej matowej barwy. Nie miały żadnego sensu, ale on nie doszukiwał się w nich sensu. Po prostu trwał w swoim trwaniu, z plecami wygiętymi w łuk, z otwartymi ustami czekając, aż gałki oczne przestaną skakać i pozwolą mu skupić spojrzenie. Wodne harmonie pomagały odzyskać przytomność. Mimo iż niezdolny poskładać w całość własne ciało, zdawał sobie sprawę, że jego ramiona więzi jakaś siła. Pojawiały się strzępy myśli. Obrazy biegnącego jelenia, on sam w biegu, w skoku, rozdający ciosy, śmiech dosiadanej kobiety, wiązki promieni słonecznych w koronach drzew wysokich na wzrost człowieka. Współczulne skurcze przebiegały mu mięśnie, jak staremu psu, który śni o czymś przy ognisku. Krągłe plamki przeistoczyły się w krągłe kamienie. Był pomiędzy nie wciśnięty jak jeszcze jeden kamień. Młode drzewko, wyrwane gdzieś w górze rzeki i odarte z kory, leżało sczepione w jedno z kamieniami i żwirem, on na tym wszystkim podobnie uwikłany, ramiona zagubiwszy gdzieś ponad głową. Troskliwie i z mozołem pozbierał swoje członki do kupy. Po chwili usiadł, dłonie wsparłszy na kolanach, i długo wpatrywał się w rozlaną rzekę. Siedział i słuchał jej muzyki i radość wypełniała go bez reszty. Na czworakach, plącząc się w za luźnym futrze, doszedł do wąziutkiego jak dłoń pasemka plaży. Z naiwną wdzięcznością utopił wzrok w niestrudzonej bystrzynie. Nadeszła noc. Złożył twarz na kamykach. I nadszedł świt. Dwa słońca obudziły go promieniami. Ogrzały. Wstał, czepiając się wyciągniętej ku górze gałęzi. Obrócił zarośniętą głowę, zachwycony łatwością, z jaką wykonał ten niewielki ruch. O parę jardów, za wąską, spienioną bystrzyną stał fagor, nie spuszczając zeń oczu.
— Znów zobie ożyłeź — rzekł.
Przez całe lata i okresy hen w odległej starożytności, w wielu regionach Helikonii, a na kontynencie Kampannlat nagminnie, panował wśród plemion zwyczaj zabijania króla, który wykazywał objawy wieku starczego. Zarówno kryteria jak i sposoby egzekucji różne były u różnych plemion. W przecinaniu nici królewskich żywotów nie przeszkadzała wiara w boskie pochodzenie władców, czy to od Akhy, czy od Wutry.
Kiedy król posiwiał bądź nie potrafił już jednym ciosem topora strącić człowiekowi głowy z karku, kiedy nie udało mu się zaspokoić seksualnych apetytów tłumu małżonek lub nie zdołał przeskoczyć określonego strumienia, przepaści, czy jaki tam był ów plemienny probierz, wówczas króla duszono, wręczano mu puchar trucizny albo innymi sposobami wyprawiano na tamten świat.
Podobnie wyprawiano na tamten świat współplemieńców, u których wystąpiły objawy śmiertelnych chorób, kiedy zaczynali wić się i jęczeć. W dawniejszych czasach nie znano litości. Często losem chorego była śmierć w płomieniach, ponieważ wierzono w uzdrowicielską moc ognia, a z chorym na stos wędrowała cała rodzina, wszyscy domownicy. Ten okrutny rytuał ofiarny rzadko odwracał wybuch epidemii, toteż krzyki palonych zwykle wpadały do uszu, w których dzwoniły już pierwsze. sygnały choroby.
Pośród wszelkich przeciwności losu rodzaj ludzki stawał się coraz bardziej ucywilizowany. Było to wyraźne, jeśli wziąć pod uwagę, że pierwszą oznaką cywilizacji jest współczucie dla bliźnich, twórcza życzliwość dla ich słabości, bez których ludzie nie mogą żyć razem i panuje beznadziejna anarchia. Pojawiały się szpitale i lekarze, pielęgniarki i kapłani — wszystko po to, aby nieść ulgę w cierpieniu, a nie brutalnie kłaść mu kres.
Aoz Roon wyzdrowiał bez takiej pomocy. Być może pomógł mu w tym własny silny organizm. Nie zwracając uwagi na fagora chwiejnie zbliżył się do brzegu toni, pochylił z wolna i zaczerpnął wody w złożone dłonie, żeby ugasić pragnienie.
Strużka wody przeciekła mu między palcami, umykając od warg na brodę, skąd podmuch zwiał ją w bok i skąd z pluskiem spadła do rzeki, w macierzystą toń. Obserwowano lot tych uronionych przez niego kropli. Miliony oczu dojrzały drobny rozprysk. Miliony oczu śledziły każdy ruch Aoza Roona na skrawku wyspy, jak się prostuje i jak dyszy mokrymi ustami. Szeregi monitorów Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej miały wiele rzeczy pod stałym nadzorem, łącznie z lordem Embruddocku. Do obowiązków „Avernusa” należała retransmisja do Instytutu Helikonijskiego wszystkich sygnałów otrzymywanych z powierzchni Helikonii. Odbiornik instytutu mieścił się na Charonie, księżycu Plutona, u samych krańców systemu słonecznego. Większość funduszy na ten cel dostarczał Kanał Kinoedukacyjny, transmitujący nieprzerwanie sagę helikońskich wydarzeń dla widowni na Ziemi i pozostałych planetach w układzie słonecznym. Rozległe audytoria sterczały niczym postawione na sztorc konchy w piaskach każdej prowincji, mogąc pomieścić dziesięć tysięcy widzów każda. Ich spiczaste kopuły wznosiły się do nieba, skąd nadawał Kanał Kinoedukacyjny. Bywało, że audytoria przez długie lata świeciły pustkami. Po czym znów napływali widzowie, zwabieni jakimś nowym wydarzeniem na odległej planecie. Ludzie pielgrzymowali jak do miejsc, świętych. Helikonia stanowiła ostatnią formę wielkiej sztuki Ziemi. Każdy mieszkaniec Ziemi, od pana po pariasa, ppznał blaski i cienie helikońskiego życia. Imiona Aoza Roona, Shay Tal, Vry i Laintala Aya były na ustach wszystkich. Po śmierci ziemskich bogów opustoszały panteon zapełnił się nowymi twarzami. Widownie odbierały Aoza Roona jako współczesnego im człowieka, przeniesionego jedynie na inny glob, niczym ideał platoński, rzucający cień na rozległą jaskinię audytorium. Ludzie znów wypełniali audytoria po brzegi. Wchodzili w sandałach okrytych pyłem drogi. Pogłoski o nadciągającej zarazie, o zaćmieniu rozchodziły się po Ziemi niemal tak samo, jak po Oldorando, przyciągając tysiące tych, których życie odmieniła ciekawość i troska o Helikonię. Niewielu owych widzów pielgrzymów zastanawiało się nad paradoksem, jakim łudziły ich rozmiary wszechświata. Osiem uczonych rodów na „Avernusie” żyło w tym samym czasie, co Helikończycy. Ich żywoty współistniały pod każdym względem, chociaż helikoidalny wirus ustanowił na czas nieokreślony rozdział pomiędzy nimi a badaną przez nich siostrzaną planetą Ziemi. Jednak o ile większy był rozdział pomiędzy ośmioma rodami a jakże odległą Ziemią, ich macierzystą planetą. Przekazywali sygnały hen na Ziemię, gdzie ani jedno audytorium nie zostało zbudowane, gdzie nawet projektanci tych audytoriów jeszcze się nie narodzili. Dziesięć tysięcy lat potrzebował sygnał na pokonanie przestrzeni dzielących oba systemy. W czasie owych tysiącleci zmieniała się nie tylko sama Helikonia. A ci, którzy z zapartym tchem zasiedli teraz w audytoriach i patrzyli na wyolbrzymioną w holoekranach postać Aoza Roona, patrzyli, jak on pije wodę, jak wiatr porywa mu krople wody od warg i te krople łączą się z tonią u jego stóp, tak jak to było dziesięć tysięcy lat temu w odległości tysięcy lat świetlnych. Uwięzione światło, jakie widzieli, nawet życie, które przeżywali, było cudem techniki, fizyczną konstrukcją. I jedynie jakiś metafizyk w swej wszechobecnej świadomości mógłby stwierdzić, kto żył w chwili powrotu kropli wody do rzeki: Aoz Roon czy jego publiczność.