Выбрать главу

Za to żadnej wielkiej sofistyki nie wymagało stwierdzenie, że pomimo dwuznaczności płynącej z ograniczeń widzenia, makrokosmos i mikrokosmos są współzależne, związane ze sobą takim zjawiskiem, jak wirus helikoidalny, którego skutki ostatecznie były uniwersalne, choć postrzegane jedynie przez zjawisko świadomości, słyszane tylko przez ucho igielne, którym makrokosmos i mikrokosmos przeciskały się ku rzeczywistej jedności. Świadomość na skalę boską mogłaby zlikwidować rozdziały pomiędzy nieskończonymi rzędami istot, podobnie jak ludzka świadomość właśnie doprowadziła przeszłość i teraźniejszość do śmiałego zbratania. Wyobraźnia funkcjonowała, wirus był zaledwie funkcją.

Wyciągnąwszy szyje dwa jajaki podążały raźnym kłusem. Chrapy miały rozdęte, ponieważ kłusowały już kawał drogi. Boki lśniły im od potu. Niosły dwóch jeźdźców w wysokich butach z wywiniętymi cholewami r w długich płaszczach z szarej tkaniny. Ostre, blade twarze jeźdźców zdobiły spiczaste bródki. Nie można było nie rozpoznać Sibornalczyków. Jechali żwirową ścieżką w cieniu górskiego zbocza. Rytmiczne klap-klap-klap kopyt jajaków niosło się szeroko po okolicy pełnej drzew i strumieni.

Jeźdźcy byli zwiadowcami sił zbrojnych kapłana-wojownika Festibariaytida. Z przyjemnością wdychali rześkie powietrze, z rzadka zamieniając słowa podczas jazdy, nieustannie za to wypatrując wroga. Za nimi piesi Sibornalczycy pędzili drogą gromadkę pojmanych pragnostyków. Kręty szlak schodził do rzeki, za którą wznosił się skalny przylądek. Jego spadziste zbocza, uformowane z warstw skalnych, porozrywanych i poprzestawianych niemal pionowo, porośnięte były karłowatymi drzewami. Tu leżała osada, nad którą władzę sprawował Festibariaytid.

Zwiadowcy przebyli w bród płyciznę rzeki. Pokonując zbocza, jajaki ostrożnie wybierały drogę wśród stromych skał; te zwierzęta północnych równin nie czuły się najlepiej w górzystym terenie. Z coroczną falą kolonistów jajaki przybywały z północy do Chalce i prowincji pogranicznych Pannowalu, co tłumaczyło ich obecność tak daleko na południu.

Do rzeki zbliżyła się reszta oddziału. Czterech pikinierów eskortowało gromadkę pechowych pragnostyków, zgarniętych przez patrol do niewoli. Wśród pojmanych dreptali Kathkaarnit z Kathkaarnitką, wciąż drapiąc się mimo wielu tygodni marszu w grupie niewolników. Zachęceni grotem piki przebrnęli płyciznę, po czym pognano ich pod górę stromą ścieżką, której trzymał się jeszcze odór jajaków i którą, minąwszy posterunki, wkroczyli do osady zwanej Nowy Ashitosh.

Do tego brodu, w to niebezpieczne miejsce, wiele tygodni później przybył Laintal Ay. Niewielu z bliskich mu nawet znajomych rozpoznałoby w nim dzisiaj dawnego Laintala Aya. Lżejszy o jedną trzecią wagi, szczupły, wręcz chudy jak patyk, bledszej karnacji, innego spojrzenia. A przede wszystkim poruszał się inaczej, co odmieniło go najbardziej, bo najbardziej rzucało się w oczy. Przeżył gorączkę kości.

Opuściwszy Oldorando jechał na północny wschód przez tereny znane później jako Rojsty Roona, drogą wybraną przez Shay Tal i jej orszak. Zabłądził i tułał się po bezdrożach. Okolica znana mu we wczesnej młodości, spowita wówczas w biel, otwarta szczerymi polami do nieba, zniknęła w gąszczu zieleni. Dawna samotnia stała się siedliskiem niebezpieczeństwa. Wyczuwał nieustanną krzątaninę, nie tylko spłoszonych zwierząt, lecz także istot ludzkich, półludzkich i ancipitalnych, wszystkich stworzeń poruszonych falą wiosny. Gdzie się obrócił, z zarośli wyzierały maleńkie wrogie oblicza. Każdy krzak miał oprócz liści jeszcze oczy i uszy. Złota denerwowała się w lesie. Mustangi były stworzeniami szerokich otwartych przestrzeni. Narowiła się coraz bardziej, aż wreszcie Laintal Ay zsiadł sarkając i poprowadził zwierzaka za kantar. Przez, zdawało się, nieskończony las brzóz i paproci dotarł w końcu pod wieżę z kamienia. Przywiązawszy Złotą do drzewa ruszył zorientować się w terenie. Wokoło panowała cisza. Wszedł do bezpańskiej wieży i odpoczął, nie czując się dobrze. Potem ze szczytu już rozpoznał okolicę; to. była wieża, z której podczas swego łazikowania oglądał kiedyś puste horyzonty. Stroskany i słaby opuścił wieżę. Z wyczerpania przysiadł na ziemi, przeciągnął się i stwierdził, że nie może opuścić ramion. Targnęły nim kurcze, gorączka uderzyła jak obuchem i w delirium przegiął się do tyłu, jakby chciał złamać sobie kręgosłup. Maleńcy, ciemnoskórzy mężczyźni i kobiety wychynęli z ukrycia i podkradali się coraz bliżej, nie spuszczając z niego oczu.

Kosmate stworzenia, wzrostem sięgające Laintalowi Ayowi najwyżej do pasa, były pragnostykami z plemienia Nondadów. Mieli ośmiopalce dłonie, prawie ukryte w gęstych, rudawoblond frędzlach włosów, porastających im na kształt mankietów nadgarstki. Sterczące jak u asokinów mordki nadawały ich twarzom wyraz jakby tęsknoty, takiej samej, jaką obnoszą po świecie Madisi. Ich mowę tworzyła mieszanina prychnięć, gwizdów i mlasków w niczym nie przypominająca olonetu, choć trafiały się nieliczne zapożyczenia ze starego języka. W końcu po naradzie postanowili zabrać Freyriana do siebie, ponieważ miał dobrą oktawę osobowości.

Na grani za wieżą rosły szpalerem dumne radżababy w kępach brzózek. U podnóża jednej z radżabab Nondadowie zeszli w głąb tunelu, wciągnąwszy ze sobą Laintala Aya wśród prychania i chichotów z takiego mozołu. Próżno Złota parskała i szarpała lejce — jej pan zniknął.

W korzeniach wielkiego drzewa mieli Nondadowie swoje zaciszne królestwo. Swoje Osiemdziesiąt Mroków. Swoje posłania z orlicy, na której sypiali dla odstraszenia-gryzoni dzielących z nimi siedzibę. I swoje obyczaje wedle których żyli. Zgodnie z obyczajem przeznaczali wybrane noworodki na królów i wojowników, mających panować i walczyć w ich obronie. Owych panów od maleńkości sposobiono do okrucieństwa; w Osiemdziesięciu Mrokach toczyły się między nimi krwawe walki na śmierć i życie. Królowie jako przedstawiciele plemienia wyładowywali za swoich współplemieńców wrodzoną Nondadom agresję, dzięki czemu wszyscy szarzy obywatele Osiemdziesięciu Mroków byli łagodni i czuli, i trzymali się jak najbliżej siebie bez większego poczucia indywidualnej tożsamości. Idąc za głosem instynktu zawsze pielęgnowali życie; pielęgnowali życie Laintala Aya, aczkolwiek jeśliby zmarł, zjedliby go do ostatniej kosteczki. Taki mieli obyczaj.

Jedna z kobiet została snoktruiksą Laintala Aya, okrywając go własnym ciałem, pieszcząc go i głaszcząc, spijając gorączkę. Majaki zaczęły mu się wypełniać zwierzętami, i drobnymi jak myszy, i wielkimi jak góry. Budząc się w mroku odkrywał, że jest przy nim obca towarzyszka, bliska jak życie, która czyni wszystko, aby go ocalić i przywrócić mu zdrowie”. Miał wrażenie, że już został mamikiem, i skwapliwie przyjął nowy rodzaj istnienia, w którym niebo i piekło są jak dwa ramiona jednego uścisku. O ile ogóle zrozumiał to słowo, snoktruiksa oznaczała jakby zbawicielkę, a także uzdrowicielkę, koicielkę, żywicielkę i nade wszystko tulicielkę. Leżał w ciemnościach, w konwulsjach, z powykręcanymi członkami, w siódmych potach. Wirus szalał jak pożar, przepychając go przez straszliwe ucho igielne Siwy. Armie bólu toczyły bój o ląd ścięgien i mięśni zwany Laintalem Ayem. Jednak tajemnicza snoktruiksa trwała przy nim, dając mu swą obecność, żeby nie został całkiem samotny. Zbawiała go darem siebie.