Выбрать главу

Armie bólu ustąpiły o czasie. Stopniowo zaczął rozumieć głosy w Osiemdziesięciu Mrokach i pojmować, co się dzieje z nim samym. W osobliwej mowie Nondadów nie istniały słowa oznaczające jedzenie, picie, miłość, głód, zimno, ciepło, nienawiść, nadzieję, rozpacz, ból, chociaż zdawało się, że znali je królowie i wojownicy, toczący gdzieś w ciemnościach swoje bitwy. Pozostali Nondadowie poświęcali swój wolny czas, którego mieli mnóstwo, na przewlekłą dyskusję o Ultimach. Potrzeby życia pozostały bez słów, jako niegodne uwagi. Liczyły się tylko Ultimy.

Przyduszony przez swego sukkuba Laintal Ay nigdy nie opanował ich języka na tyle, aby pojąć Ultimę. Odnosił wrażenie, że w głównym wątku debaty — która również była obyczajem utrzymywanym od pokoleń — chodziło o rozstrzygnięcie kwestii, czy wszyscy powinni połączyć swoje tożsamości stanem istnienia w łonie wielkiego boga mroku Wiszramy, czy winni zachować byt odrębny. Długa była dysputa o tym odrębnym bycie, nie przerywana przez Nondadów nawet wówczas, gdy zasiadali do jedzenia. Że jedli Złotą, nie przyszło nawet Laintalowi Ayowi do głowy. Sam stracił apetyt. Medytacje na temat odrębnego bytu spływały po nim jak woda po gęsi. Ów odrębny byt odpowiadał jakoś całemu mnóstwu rzeczy, także wyjątkowo nieprzyjemnych, jak światło i walka; był to byt narzucony królom i wojownikom„ dający się z grubsza przełożyć na osobowość. Osobowość przeciwstawiała się woli Wiszramy. Jednakże w jakiś sposób, tak przynajmniej to wyglądało w argumentacji równie poplątanej jak korzenie, wśród których ją rozwinięto, przeciwstawianie się woli Wiszramy oznaczało również jej spełnienie.

Trudno było połapać się w tym wszystkim, zwłaszcza z małą włochatą snoktruiksa w ramionach. Ona nie umarła pierwsza. Wszyscy oni umierali cichuteńko, zaszywając się w Osiemdziesięciu Mrokach. Początkowo uświadamiał sobie jedynie, że dyskusja ma coraz mniej głosów w chórze. Potem zesztywniała też snoktruiksa. Przyciskał ją mocno do siebie, z boleścią, o jaką się nawet nie podejrzewał. Ale Nondadowie nie mieli odporności na chorobę, którą Laintal Ay przywlókł do ich świata; choroba i ozdrowienie nie były ich obyczajem.

W krótkim czasie umarła i snoktruiksa. Laintal Ay siedział i płakał. Nigdy nie widział jej twarzy, chociaż jej maleńkie drobne kształty, które kryły w sobie tyle słodyczy, znajome były opuszkom jego palców. Dysputa o Ultimach dobiegła kresu. Ostatni mlask, prychnięcie, gwizd zamarł w Osiemdziesięciu Mrokach. Niczego nie rozstrzygnięto. W końcu i sama śmierć wykazała w tej kwestii pewne niezdecydowanie: była i odrębna, i wspólna.

Ogarnięty grozą Laintal Ay starał się nie oszaleć. Na czworakach pełzał po trupach swoich wybawców, szukając wyjścia. Przytłaczał go cały potworny majestat Osiemdziesięciu Mroków.

Ja mam osobowość — mówił do siebie, usiłując podtrzymać dysputę — bez względu na problemy drogich memu sercu przyjaciół Nondadów. Ja wiem, że jestem sobą, ja nie mogę uniknąć bycia sobą. Dlatego muszę żyć w zgodzie sam ze sobą. Nie muszę prowadzić tej wiecznej dysputy, jaką oni prowadzili. Wszystko jest rozstrzygnięte, jeśli o mnie chodzi. Cokolwiek się ze mną stanie, to przynajmniej wiem. Jestem wolnym człowiekiem, czy przeżyję, czy umrę, tak właśnie mam postępować. Nie ma sensu szukać Aoza Roona. On nie jest moim panem, ja sam jestem panem siebie. Oyre też nie ma aż tak wielkiej władzy nade mną, żebym musiał zostać wygnańcom. Obowiązek nie jest niewolą…

I tak dalej, bez końca, aż słowa przestały cokolwiek znaczyć nawet dla niego samego. Labirynt wśród korzeni nie wiódł do żadnego wyjścia. Wiele razy, gdy wąski tunel skręcał ku górze, Laintal Ay z nadzieją czołgał się naprzód, żeby natknąć się jedynie na ślepą odnogę, w której leżały skulone zwłoki pośród szczurów, prowadzących na swój sposób dysputę nad wnętrzem człowieka. Pokonując szerszą komorę, napotkał króla. W mroku rozmiary mniej znaczyły niż w świetle. Król wydawał się olbrzymem, kiedy ryknął i skoczył z pazurami. Laintal Ay tarzał się, wierzgając i wrzeszcząc, usiłując dobyć sztyletu, podczas gdy coś strasznego i bezkształtnego rwało mu się z zębami i pazurami do gardła. Przywalił to ciałem próbując zadusić bez skutku. Łokieć wsadzony w oko odebrał na chwilę zapał napastnikowi. I chwilę tylko miał Laintal Ay sztylet w garści, kopniakiem wytrącony w następnym starciu. Palcami zamiast sztyletu zmacał korzeń. Przyparł i przygwoździł do korzenia ramię króla i tłukł w pełną ostrych kłów gębę. Rozjuszony król uwolnił się niespodziewanie i natarł na Laintala Aya z jeszcze większą furią. Złączeni nienawiścią w jedno ciało rozrzucali na wszystkie strony piach, odchody i smyrgające gryzonie. Wycieńczony gorączką kości i długim postem Laintal Ay czuł, że słabnie. Pazury rozorały mu bok. Nagle coś gruchnęło w ich splecione ciała. Komorę wypełniły dzikie ryki i mlaski. Stracił głowę i dopiero po chwili zorientował się, że w ciemnościach jest jeszcze jeden napastnik — któryś z nondadzkich wojowników, całą prawie zajadłość skupiający na królu. Dla Laintala Aya było to tak, jakby wpadł pomiędzy dwa jeżozwierze. Turlając się i kopiąc na prawo i lewo uszedł z bijatyki, złapał swój sztylet i brocząc krwią wpełznął do ciemnego kąta. Podkurczył nogi, goleniami osłoniwszy brzuch i twarz przed czołowym atakiem, i po omacku wyszukał wąski wylot za głową. Chyłkiem wśliznął się w tunel niewiele szerszy od tułowia. Przed gorączką za nic by się tam nie wcisnął, teraz dokonał tego wijąc się jak wąż, lądując na koniec w małej, okrągłej, ziemnej norze. Pod dłońmi poczuł zeschnięte liście. Legł na nich zziajany, z trwogą nasłuchując pobliskich odgłosów walki.

— Światło, na wszystkich strażników! — wysapał.

Nikła jak mglistość szarówka rozjaśniała norę. Przedarł się na skraj Osiemdziesięciu Mroków. Strach pchał go ku światłu. Wyczołgał się z ziemi i dygocąc stanął pod nagim, zapadniętym brzuchem radżababy. Hen z jeziora nieba płynęły kaskady światła. Przez długi czas oddychał głęboko, ocierając krew i piach z twarzy. Zerknął pod nogi. Dzika, ruchliwa twarz wyjrzała za nim i zniknęła. Opuścił królestwo Nondadów, z których po jego wizycie pozostały prawie same trupy. Myśl o snoktruiksie napełniała go bólem. I żalem, i zdumieniem, i wdzięcznością. Jeden z pary strażników stał wysoko na niebie. Strażniczka Bataliksa nisko znad horyzontu kładła swoje promienie niemal poziomo na olbrzymi, nieruchomy las, dobywając złowieszcze piękno z morza liści.

Skóry ubrania miał w strzępach. Ciało w krwawych pręgach, rozorane królewskimi pazurami. Rozejrzał się wprawdzie i nawet raz zawołał na Złotą, ale bez przekonania. Nie łudził się, że ponownie ujrzy swego musłanga. Łowieckie instynkty ostrzegały przed pozostaniem w jednym miejscu; jeśli się nie ruszy, padnie czyjąś ofiarą, a był zbyt osłabiony, żeby stanąć do jeszcze jednej walki. Przysłuchał się radżababie. Coś w niej dudniło. Nondadowie przywiązywali wielką wagę do drzew, pod których korzeniami mieli siedziby, twierdząc, że Wiszrama zamieszkuje koronę bębna radżababy i od czasu do czasu wypada z furią na świat, jakże niesprawiedliwy dla pragnostyków. I co też pocznie Wiszrama — zastanawiał się Laintal Ay — skoro wszyscy Nondadowie mu pomarli? Nawet on będzie zmuszony do zmiany osobowości.

— Obudź się — rzekł, uprzytomniwszy sobie, że myślami buja w obłokach. Nigdzie nie dostrzegł śladu ruin wieży, jedynego drogowskazu w tym terenie. Zatem pokazawszy plecy Bataliksie, zapuścił się między cętkowane pnie drzew. W ciele i w członkach czuł przyjemną lekkość.