Выбрать главу

W początkach drogi opóźniały pochód śnieżyce, a u jej kresu znacznie groźniejsze, olbrzymie fale powodziowe, które z cofającego się czoła Hhryggt waliły na niziny. Krucjatę nękały również choroby, wypadki, dezercje i napaści plemion, przez których terytoria przechodziła. Mieli teraz kanon śródpowietrzny 446 wedle nowożytnego kalendarza. W prawiecznych umysłach ancipitalnej rasy był to również rok 367 według Małej Apoteozy Wielkiego Roku 5634000 od Katastrofy. Trzynaście kanonów śródpowietrznych minęło od dnia, w którym po raz pierwsza od lodowych ścian ojczystego lodowca odbił się głos kołatkowej trombity. Tuż koło siebie Bataliksa i wraży Freyr wisiały nisko nad zachodnim horyzontem, gdy krucjata dobijała wreszcie do kresu wędrówki.

Teren był miękki jak kobiece łono w porównaniu z przebytymi już wyżynami Mordriatu i mniej brutalnie zdradzał obecność okrutnych zastępów. Mimo wszystko przypominał skopany i zgrabiony ogród. Co prawda wiosna wstawiła łaty drzew, strojnych w jadowicie zielone liście płasko rozcapierzające swoje blaszki, jakby pod naciskiem niewidzialnej prasy oktaw śródpowietrznych, jednak listowie nie mogło przykryć ogromu geologicznej anatomii i nazbyt świeżych blizn po korozji w niedawnych stuleciach mrozu. Była to ziemia gotowa wiecznie żywić niespokojnego ducha życia, obojętne, w jakim ciele by na nią zstąpił. Tworzyła manuskrypt wielkiej nie opublikowanej opowieści Wutry. Rozproszone oddziały fagorzej armii były solą tej ziemi. W porównaniu z nimi szaro odziani ludzie jawili się jako widmowe istoty, zwiewniejsze od tych, które przepływały obok siedzib osadników.

Laintal Ay z sibornalskim przebraniem dla Aoza Roona wracał kolistą uliczką, mając z jednej strony kościół, z drugiej krąg urzędów, wartowni i składów. W przerwach między budynkami otwierał się przed nim widok po krańce osady. Mieszkańcy Nowego Ashkitosh jak jeden mąż wylegli oglądać przemarsz krucjaty. Zastanawiał się, czy nie wyszli tam ze strachu, aby sprawdzić, czy danina ludzkiej krwi, jaką złożyli ancipitalnej nawale, rzeczywiście zapewniła im bezpieczeństwo.

Nieme białe stworzenia mijały osadę z obu stron. Szły równym krokiem, wpatrzone tępo przed siebie. Wyliniałe futra, wychudłe szkielety, gołe głowy, które wydawały się za duże dla nich samych. Górą frunęły kraki, wzniecając ogromną wrzawę. Ptaki, łamiąc szyki, pikowały na sterty gnoju rozrzucone po polach, gdzie biły się o żer pośród wrzasków i łopotu skrzydeł. Jakby dla przeciwstawienia się osadnicy odpowiedzieli własnym głosem. Laintal Ay wychodził już z kościoła, gdy ze zwartych szeregów buchnęła pieśń. Słowa nie były oloneckie. Ich chropawe, a przy tym liryczne brzmienia współgrały z potęgą pieśni. Z hymnu przebijał wspaniały, nieuchwytna ton, ni to wyzwania, ni pokory. Głosy kobiece czysto wznosiły się ponad basy, które przeszły w powolny, jakby marszowy zaśpiew.

W chmarze wynędzniałych stworów nadciągali jeźdźcy na kaidawach, nie tylu co na początku, ale dość wielu, aby rzucali się w oczy. W środku idącej w większym ordynku falangi, nisko zwiesiwszy rudy łeb, stąpał Rukk-Ggrl, niosący młodego kzahhna we własnej osobie. Za kzahhnem jechali jego wodzowie, dalej jego osobiste fildy, z których dwie tylko przeżyły, już jako dumne gildy. Wzięci do niewoli ludzie brnęli w ciżbie, objuczeni ładunkami.

Hrr-Brahl Yprt trzymał głowę wysoko, a metalowa osłona jego twarzy lśniła w mdłym świetle. Zzhrrk trzepotał nad nim jak proporzec. Kzahhn nie raczył obdarzyć spojrzeniem siedliska ludzi, którzy płacili mu haracz. Jednakże gardłowa pieśń płynąca mu na powitanie ponad ziemią trąciła jakąś strunę w jego łoni, bowiem zrównawszy się mniej więcej z Kościołem Krwawego Pokoju wzniósł w swej prawicy miecz ponad głowę, ale czy salutując, czy grożąc, pozostało to na zawsze tajemnicą. Nie zwalniając podążył swoją drogą.

Wobec tego, że Aoz Roon nie odstępował go na krok, Laintal Ay poszedł z nim pod wartownię. Tam czekali, dopóki nie zjawił się Skitosherill z żoną i obładowaną bagażami służącą.

— A to kto? — zapytał Skitosherill, wskazując palcem na Aoza Roona. — Czyżbyś już łamał swoją część naszej umowy, barbarzyńco?

— Niech ci wystarczy, że to mój przyjaciel. Dokąd idą wasi przyjaciele fagory?

Sibornalczyk wzruszył jednym ramieniem, jakby przeczenie niewarte było ruszenia obydwoma.

— Skąd mam wiedzieć? Zatrzymaj ich i zapytaj, skoroś taki ciekawy.

— Idą na Oldorando. Wy tego nie wiecie?… Wy zbóje, tak zaprzyjaźnieni z bestiami, wyśpiewujący pieśni na cześć ich przywódcy, nie wiecie tego?

— Gdybym wiedział, gdzie w głuszy leży każda barbarzyńska wioska, nie musiałbym brać ciebie na przewodnika.

Gotowych skoczyć sobie do oczu rozdzieliła żona Skitosherilla.

— Po co się kłócisz, Barboe? Róbmy, jak zamierzaliśmy. Skoro ten człowiek mówi, że potrafi wskazać nam drogę do Oldorando, nie odwodź go od tego.

— Oczywiście, kochanie — Skitosherill posłał jej uśmiech samych warg. Popatrzył spode łba na Laintala Aya i oddalił się, by niebawem wrócić ze zwiadowcą, który wiódł kilka jajaków. Małżonka mierzyła Laintala Aya i Aoza Roona wyniosłym spojrzeniem i milczała równie wyniośle. Rosła kobieta, prawie tak wysoka jak mąż, kryła niewieście kształty pod szarym strojem. Niezwykłe jasne proste włosy i jasnoniebieskie oczy czyniły ją powabną mimo nieprzystępnej miny. Laintal Ay przemówił do niej serdecznie:

— Doprowadzę was do Oldorando całych i zdrowych. Nasze miasto jest piękne i porywające, i słynie z gejzerów i wież z kamienia. Zadziwi cię Świstek Czasu. Wszystko, co tam ujrzysz, musi cię zachwycić.

— Mnie nic nie musi zachwycić — ucięła ostro. Jakby żałując tej odpowiedzi, cieplejszym tonem spytała go o imię.

— W drogę — rzekł dziarsko Skitosherill — zachód słońca za pasem. Wy dwaj barbarzyńcy pojedziecie na jajakach, nie ma wolnych mustangów. A ten zwiadowca będzie nam towarzyszył. Ma nas ustrzec od kłopotów.

— Tak jest, od wszelkich kłopotów — rzucił zwiadowca spod kaptura. Freyr dotykał horyzontu, gdy wyjechali w sześć osób i siedem jajaków, jeden juczny. Bez przygód minęli warty u zachodniej bramy osady. Wartownicy sterczeli jak cienie w zanikającym świetle, markotni, zapatrzeni w gęstniejący mrok. Kawalkada podążyła bezdrożami, śladem kudłatej armii kzahhna. Grunt był stratowany i splugawiony po przejściu licznych stóp. Laintal Ay jechał na czele. Nie zwracał uwagi na niewygodne siodło jajaka. Dławiący ciężar kładł mu się na sercu i łoni, gdy myślał o bezlitosnej armii gdzieś przed nimi i nabierał coraz większej pewności, że po drodze fagory zaleją Oldorando, bez względu na ostateczny cel wyprawy. Musiał popędzać jak najszybciej, obejść krucjatę od skrzydła i ostrzec miasto. Uderzył jajaka piętami po żebrach, przynaglając go siłą woli. Oyre z roześmianymi oczyma uosabiała wszystko, co ukochał w rodzinnym mieście. Nie żałował swojej długiej nieobecności, gdyż dzięki niej zyskał nowe zrozumienie samego siebie i nowy szacunek dla intuicji dziewczyny; widząc jego niedojrzałość, jego zależność od innych życzyła mu czegoś lepszego, nie potrafiąc, być może, ubrać tego w słowa. Wróciwszy, przyniesie jej przynajmniej cząstkę tych niezbędnych zalet. Pod warunkiem, że przybędzie na czas.

Zanurzyli się w mroczny las, osnuty złotą pajęczyną blasku zachodzącej Bataliksy. Młode jeszcze drzewa rosły jak trawy, koronami niewiele przewyższając głowy jeźdźców. Nie opodal przemykały zjawy. Cieniutki potok pragnostyków płynął na wschód, korytem własnej, tajemniczej oktawy, jakoś unikając kzahhna i znajdując sobie wolną drogę przez jego szeregi. Wymizerowane twarze sunęły jak blade widma w cieniu młodych drzew. Obejrzał się, chyląc szczupłe ciało w siodle. Zamykali pochód, zwiadowca z Aozem Roonem, trudni do rozróżnienia w półmroku. Aoz Roon spuścił głowę załamany, bez życia. Przed nim jechała służąca z jucznym jajakiem. Tuż za sobą miał Skitosherilla z żoną, w szarych kapturach ocieniających im twarze. Utkwił spojrzenie w bielejącej twarzy kobiety. Zalśniły jej niebieskie oczy, ale w rysach zastygło coś, co wzbudziło w nim strach. Czyżby śmierć już podkradała się do nich? Ponownie trącił piętami nieruchawego jajaka, popędzając zwierzę na spotkanie niebezpieczeństwa.