Выбрать главу

— O co ci chodzi?

— To proste. Musiałeś słyszeć pogłoski. Oldorando trzęsie się od nich. Nadciąga wielka armia fagorów. Wyjdź za miasto i pogadaj z ludźmi na gościńcu. Sęk w tym, że Tanth Ein i Faralin Ferd nie myślą o obronie miasta, tylko o własnych interesach. Właściwie to oni są wrogami, nie ja. Gdyby jakiś silny człowiek zabił namiestników i zawładnął miastem, mógłby je ocalić. Tak mi to jakoś chodzi po głowie.

Nie spuszczał oka z Dathki, śledząc grę uczuć na jego twarzy. Pozwolił sobie na kusicielski uśmiech widząc, że wyłgał się od śmierci.

— Pomógłbym ci — rzekł. — Jestem po twojej stronie.

— Ja też jestem po twojej stronie, Dathko — powiedziała Vry. Przeszył ją tym swoim posępnie płonącym wzrokiem.

— Ty nigdy nie będziesz po mojej stronie. Nawet gdybym cały Embruddock rzucił ci do stóp.

Faralin Ferd i Tanth Ein popijali razem w „Złotym Kuflu”. Wraz z nimi wesoło spędzały wieczór kobiety, przyjaciele i pochlebcy. „Złoty Kufel” był jednym z nielicznych miejsc, gdzie w tych dniach dźwięczał śmiech. Tawerna zajmowała część nowego budynku ratusza, w którym mieściła się również nowa mennica. Większość pieniędzy na budowę wyłożyli bogaci kupcy, a kilku bawiło tu teraz z małżonkami. Sala miała sprzęty, jakich jeszcze niedawno nikt nie widział w Oldorando: owalne stoły, kanapy, kredensy, kunsztownie tkane makaty na ścianach. Płynął strumieniem importowany trunek, a jasnowłosy młodzian z dalekich stron przygrywał na harfie. Niewolnica zamykała okiennice przed nocnym chłodem i swądem dymu z uliczek. Na głównym stole płonęła olejna lampa. Sterty jedzenia pozostały nietknięte. Jeden z kupców snuł długą opowieść o morderstwie, zdradzie i podróży.

Faralin Ferd siedział w rozpiętej zamszowej kurtce, pod którą miał wełnianą koszulę. Rozparł się łokciami na stole, na pół słuchając opowieści, podczas gdy jego spojrzenie wędrowało po sali.

Żona Tantha Eina, Farayl Musk, bezszelestnie obchodziła salę, niby doglądając zamykania okiennic. Farayl Musk przez rodzinę lorda Walia Ein Dena była luźno spokrewniona i z Tanthem Einem, i z Faralinem Ferdem. Mniej może miała urody, za to więcej dowcipu i charakteru, czym zjednywała sobie jednych, a zrażała drugich. Świecę w trzymanym lichtarzu osłaniała dłonią od przeciągu. Płomień i rozjaśniał blaskiem jej twarz, i rzucał na nią dziwne cienie, przydając rysom tajemniczości. Czuła utkwiony w sobie wzrok Faralina Ferda, lecz znając pożytki z udawanej obojętności powściągała ochotę, żeby odwzajemnić jego spojrzenie.

Faralin Ferd nie pierwszy już raz dochodził do wniosku, że bardziej zasługuje na Farayl Musk niż na własną żonę, która mu się znudziła. Mimo związanego z tym ryzyka kochał się z Farayl Musk wiele razy. Teraz czas naglił. Za parę dni wszyscy mogą nie żyć — tej świadomości nie dało się utopić w kielichu. Znowu wzięła go chętka na Farayl Musk. Podniósłszy się nagle wymaszerował z sali, rzucając kobiecie wymowne spojrzenie. Druga opowieść dochodziła akurat do kolejnego już momentu kulminacyjnego, kiedy to pewien wielmoża został zaduszony ścierwem jednej ze swoich własnych owiec. Wokół stołu gruchnęły śmiechy. Mimo to czujne oczy widziały, jak znika namiestnik — i jak za nim znika małżonka drugiego namiestnika, odczekawszy chwilę dla niepoznaki.

— Myślałem, że będziesz się bała wyjść za mną.

— Ciekawość jest silniejsza od strachu. Mamy tylko chwilkę.

— Daj mi tutaj, pod schodami. W tym kącie, spójrz.

— Na stojąco, Faralinie Ferdzie?

— Pomacaj, panno — stoi, czy nie?

Przylgnęła do niego z westchnieniem, łapiąc za to, co jej oburącz podsunął. Jej słodki oddech przypomniał mu wszystkie spędzone z nią chwile.

— No to zajrzyjmy pod te schody.

Postawiła świecę na podłodze. Rozpięła stanik sukni, obnażając przed nim wspaniałe piersi. Objąwszy ją ramieniem i całując namiętnie, zaciągnął kobietę do kąta.

Tam ich zaskoczyło dwunastu ludzi pod wodzą Dathki, którzy wtargnęli z ulicy niosąc zapalone pochodnie i gołe miecze. Mimo oporu wywleczono Farayl Musk i Faralina Ferda spod schodów. Ledwo zdążyli podopinać na sobie ubrania, gdy wepchnięto ich z powrotem do sali biesiadnej, gdzie reszcie namiestnictwa zaglądały już w oczy głownie mieczy.

— To nie żadne bezprawie — powiedział Dathka, popatrując na nich tak, jak wilk popatruje na koźlę aranga. — Biorę w swoje ręce rządy w Embruddocku do czasu powrotu prawowitego lorda, Aoza Roona. Jestem odsuniętym od władzy, lecz służbą najstarszym namiestnikiem. Zamierzam dopilnować żeby miasto miało właściwą obronę przed najeźdźcami.

Raynil Layan stał tuż za nim, miecz miał w pochwie.

— A ja popieram Dathkę Dena — odezwał się głośno, — Niech żyje lord Dathka Den.

Wzrok Dathki padł na siedzącego w cieniu Tantha Eina. Starszy z pary namiestników nie powstał z całą resztą. Sredział spokojnie na swym miejscu u szczytu stołu, złożywszy ręce na poręczach fotela.

— Śmiesz mi urągać! — krzyknął Dathka i wzniósłszy miecz doskoczył do siedzącego. — Wstawaj, gnojku!

Tanth Ein ani się poruszył, jeśli pominąć skurcz bólu, jaki przebiegł mu po twarzy, i odrzucenie głowy do tyłu. Zaczął wywracać oczyma. Dathka kopnął fotel, a wówczas Tanth Ein osunął się sztywny na podłogę, nie próbując nawet powstrzymać upadku.

— Gorączka kości! — zawołał ktoś. — Dopadła nas!

Farayl Musk podniosła krzyk.

Do rana śmierć skosiła kolejne dwie ofiary i nad Oldorandem znów powiało spalenizną. Tanth Ein leżał w domu zdrowia pod opieką nieustraszonej Mamy Bikinki. Mimo lęku przed zarazą na ulicy Nadbrzeżnej zebrał się duży tłum, aby wysłuchać, jak Dathka publicznie proklamuje swoje panowanie. Niegdyś tego rodzaju zgromadzenia odbywały się pod wielką wieżą. Owe dni przeminęły bezpowrotnie. Ulica Nadbrzeżna była przestronniejsza i wytworniejsza. Po Jednej stronie kilka jatek znaczyło brzeg rzeki. — Tam — jak dawniej — dumnie stąpały gęsi, świadome swoich starożytnych przywilejów. Drugą stronę ulicy zajmował rząd nowych budynków, za którymi sterczały pradawne wieże. Tu stała publiczna trybuna.

Na trybunie stał Raynil Layan, przestępując z nogi na nogę, obok niego Faralin Ferd ze skrępowanymi z tyłu rękami i sześciu młodych wojowników ze straży przybocznej Dathki, zbrojnych w schowane do pochew miecze i włócznie i mierzących tłum ponurymi spojrzeniami. W ciżbie krążyli sprzedawcy ziołowych amuletów. Pielgrzymi poborcy też tu byli, odziani w charakterystyczne czarno-białe szaty, również zbrojni, tyle że w transparenty nawołujące do pokuty. Dzieciaki harcowały na obrzeżach tłumu, naśmiewając się z poczynań dorosłych.

Z gwizdnięciem Świstka Czasu na trybunę wszedł Dathka i z miejsca przemówił do zebranych.

— Biorę na siebie brzemię władzy dla dobra miasta — rzekł.

Jakby opadła z niego dawna maska milczka. Mówił ze swadą. A jednak stał niemalże bez ruchu, bez gestów, nie korzystając z pomocy ciała w przekazywaniu treści słów, jak gdyby nawyk milczenia opuścił tylko jego język.

— Nie pragnę zastąpić prawdziwego władcy Embruddocku, Aoza Roona. Kiedy on wróci — jeśli wróci — to, co prawnie jest lorda, zostanie lordowi prawnie zwrócone. Ja jestem jego legalnym namiestnikiem. Ci, których postawił u władzy, podeptali jego dar, cisnęli do rynsztoka. Nie mogłem patrzeć na to z założonymi rękami. Trzeba nam prawości w tych ciężkich czasach.

— To co tam robi Raynil Layan koło ciebie, Dathka? — zawołał głos z tłumu, a po nim rnne głosy, które Dathka usiłował przekrzyczeć.