— Wiem, że macie mnóstwo skarg. Wysłucham ich później — teraz wy mnie wysłuchajcie. Osądźmy samozwańczych namiestników Aoza Roona. Elin Tal miał odwagę pójść za swoim lordem w dzikie ostępy. Dwa szczury pozostały w domu. Tanth Ein ma gorączkę w nagrodę. Tu stoi trzeci z nich, najgorszy, Faralin Ferd. Popatrzcie, jak trzęsie portkami. Czy on w ogóle zwracał na was uwagę? Był zbyt zajęty swoimi lubieżnymi uciechami po kątach. Jestem łowcą, jak wam wiadomo. Z Laintalem Ayem, ujarzmiliśmy zachodnie stepy. Faralin Ferd umrze od moru, tak jak jego kompan. Chcecie, aby rządziły wami trupy? Ja moru nie złapię. Zarażamy się przy spółkowaniu, ja zaś trzymam się od tych rzeczy z daleka. Działalność rozpocznę od przywrócenia wart wokół Embruddocku i szkolenia należytej armii. Żyjąc tak, jak żyjemy, aż się prosimy, żeby wpaść w łapy pierwszych lepszych napastników — ludzi czy nieludzi. Lepiej zginąć w boju niż w łóżku.
Ta ostatnia uwaga wzbudziła falę zaniepokojenia. Dathka przerwał, mierżąc tłum spojrzeniem. Oyre i Dol stały w ciżbie. Dol z Rastilem Roonem na ręku. Korzystając z przerwy Oyre głośno zawołała:
— Samozwaniec! A w czym ty jesteś lepszy od Tantha Eina albo Raynila Layana?
Dathka podszedł do brzegu trybuny.
— Niczego nie kradnę. Podniosłem to, co wyrzucono. — Palcem wskazał Oyre. — Ty pośród wszystkich ludzi, jako naturalna córka Aoza Roona, powinnaś wiedzieć, że oddam twemu ojcu, co jego, gdy powróci. On chciałby, żebym tak postąpił.
— Nie możesz mówić za Aoza Roona, kiedy go nie ma.
— Mogę i mówię.
— No to źle mówisz.
Inni, którym ta sprzeczka w» ogóle niewiele mówiła i których niewiele obchodził Aoz Roon, też zaczęli gromkimi głosy wykrzykiwać swoje pretensje. Ktoś cisnął jakimś zgniłkiem. Straż wdała się w nieskuteczną przepychankę z tłumem. Z twarzy Dathki odpłynęła krew. Wzniósł nad głowę pięść, nie panując nad sobą.
— Dobrze, hołoto, to ja teraz powiem publicznie coś o czym zawsze milczałem. Nie boję się. Tak bardzo szanujecie Aoza Roona, taki on dla was wspaniały, a ja wam powiem, co to za człowiek. Był mordercą. Gorzej — był dwukrotnym mordercą.
Zamilkli, obracając ku niemu morze głów. Dygotał teraz, świadom, na co się porwał.
— Jak wam się wydaje, że Aoz Roon doszedł do władzy? Przez mord, krwawy mord ciemną nocą. Są wśród was tacy, którzy przypomną sobie Nahkriego i Klilsa, synów starego Dresyla z minionych dni. Nahkri z Klilsem panowali, kiedy Embruddock był zaledwie wiejskim podwórkiem. Pewnej ciemnej nocy Aoz Roon — młody natenczas — zrzucił obu braci ze szczytu Wielkiej Wieży, kiedy sobie podchmielili. Podwójna zbrodnia. A kto był tego świadkiem, kto to wszystko widział? Ja widziałem… i ona — jego nieślubna córka.
Oskarżycielskim gestem wskazał smukłą postać Oyre, z przerażeniem tulącą się teraz do Dol.
— Zwariował — krzyknął jakiś dzieciak z końca tłumu. — Dathka zwariował!
Jedni z gapiów uchodzili, inni nadbiegali. Powstały tumult przerodził się w bójkę na stronie. Raynil Layan usiłował zapanować nad tłumem, potężnym — jak na swoją wątłą postać — głosem wykrzykując:
— Pomóżcie nam, to my wam pomożemy! Obronimy Oldorando!
Przez cały ten czas Faralin Ferd ze związanymi rękoma stał w milczeniu pod strażą na tyłach trybuny. Wyczuł swą szansę.
— Precz z Dathka! — zawołał. — Nigdy nie miał poparcia Aoza Roona i nie będzie miał naszego!
Dathka obrócił się ze zwinnością łowcy, w tymże samym mgnieniu oka wyciągając zakrzywiony puginał. Skoczył na namiestnika. Gdzieś z tłumu rozległ się przeraźliwy pisk Farayl Musk, a jednocześnie wiele głosów podjęło okrzyk:
— Precz z Dathka!
Prawie natychmiast umilkły, uciszone niespodziewanym atakiem Dathki. W ciszy szybował nad wszystkim dym. Nikt się nie poruszył. Dathka stał jak skamieniały, plecami do widzów. Na chwilę również, Faralin Ferd skamieniał. Nagle zadarł głowę i wydał głuchy jęk. Krew chlusnęła mu z ust. Obwisł, wypadł z rąk straży i runął do stóp Dathki. Zahuczało od krzyków. Krew przywróciła głos całej ciżbie.
— Ty durniu, oni nas zamordują! — wrzasnął Raynil Layan. Pobiegł na tył trybuny i zeskoczył. Nim ktokolwiek zdążył go zatrzymać, już znikał w bocznym zaułku. Straż kręciła się w kółko, nie słuchając rozkazów Dathkl, podczas gdy tłum napierał na trybunę. Farayl Musk głośno domagała się uwięzienia Dathki. Widząc, że wszystko przepadło, on również zeskoczył trybuny i dał nogę. Na tyłach zbiegowiska, pod jatkami, podskakiwały wyrostki klaszcząc w dłonie z podniecenia. Tłum wszczął zamieszki, uważając je za lepszą zabawę od zabijania. Dathce nie pozostało nic innego, jak tylko sromotnie umykać.
Dysząc, sapiąc, mamrocząc bez ładu i składu, biegł wyludnionymi uliczkami, a jego trzy cienie — półcień-cień-półcień — zmieniały topologię u jego stóp. Rozpędzone myśli podobnie to puchły, to kurczyły się, gdy usiłował nie przyjmować porażki do wiadomości, wyrzygać klęskę z duszy. Minął jakichś ludzi, ich archaiczne sanie załadowane dobytkiem. Starzec prowadzący — dziecko za rękę krzyknął doń:
— Fugasy idą!
Za sobą usłyszał tupot biegnącej gromady — gromady mścicieli. Było tylko jedno miejsce, gdzie mógł znaleźć schronienie, jedna osoba, jedna nadzieja. Przeklinając Vry, biegł do niej.
Powróciła do swojej wieży. Siedziała jak w transie, świadoma — i wystraszona tą świadomością — że Embruddock zmierza do jakiegoś punktu krytycznego. Kiedy załomotał do drzwi, wpuściła go niemal z ulgą. Ani litując się, ani szydząc, stała i patrzyła, jak Dathka z łkaniem padł na jej łóżko.
— Poroniona historia — rzekła. — Gdzie Raynil Layan?
Łkał, waląc pięścią w materac.
— Przestań — powiedziała łagodniej.
Chodziła po izbie, zapatrzona w plamy na powale.
— Żyjemy poronionym życiem. Chciałabym być wolna od uczuć. Ludzie to poronione istoty. Lepiej nam się wiodło otulonym w śniegi, przemarzniętym, bez żadnej… nadziei. Chciałabym żeby istniała tylko wiedza, czysta wiedza bez żadnych uczuć.
Podniósł głowę.
— Vry…
— Nie mów do mnie. Nie masz mi nic do powiedzenia i nigdy nie miałeś, musisz się z tym pogodzić. Nie chcę słyszeć tego, co chcesz powiedzieć. Nie chcę wiedzieć, co zrobiłeś.
Gęsi na dworze podniosły ogromny raban. Z rozdziawionymi ustami siadł na łóżku.
— Jesteś tylko na pół kobietą. Jesteś zimna. Zawsze to wiedziałem, jednak nie mogłem wyzbyć się uczucia do ciebie…
— Zimna?… Ty bałwanie, we mnie gotuje się jak w radżababie. Hałas na dworze stał się głośniejszy, na tyle głośniejszy, że rozróżniali poszczególne głosy. Dathka pobiegł do okna. Ludzie napływający z pobliskich uliczek byli mu obcy. Nie dostrzegał ani jednej bliskiej twarzy, ani swoich przyjaciół, ani Raynila Layana — co go akurat nie zaskoczyło — ani jednego człowieka, którego znałby chociaż z widzenia. Dawnymi czasy znał każdą twarz w mieście. Teraz obcy żądali jego krwi. Strach ścisnął mu serce, jak gdyby jedynym pragnieniem Dathki była śmierć z ręki przyjaciela. Znienawidzony przez obcych… to było ponad jego siły. Wychylił się z okna i urągliwie pogroził pięścią, ciskając wyzwiska na ich głowy. Twarze podniosły się ku górze, rozwarły usta niemalże unisono, jak ławica ryb. Rozwarły się i zajazgotały. Opuścił pięść i cofnął się przed wrzaskiem, ani myśląc ustąpić, a jednak ustępując. Oparł się o ścianę i obejrzał swoje szorstkie dłonie, pod których paznokciami nie obeschła jeszcze krew. Dopiero gdy z dołu usłyszał głos Vry, uprzytomnił sobie, że wyszła z izby. Otworzyła drzwi wieży i teraz z cokołu przemawiała do ludzi. Tłum napierał falą, ci z tyłu dociskali, aby słyszeć. Niektórzy wznieśli szydercze okrzyki, lecz sąsiedzi szybko uciszyli krzykaczy. Ostry i dźwięczny głos Vry szybował ponad rozgorączkowanymi głowami.