Выбрать главу

— Może byście tak przystanęli i zastanowili się, co robicie! Nie jesteście zwierzętami. Spróbujcie być ludźmi. Jeśli mamy umrzeć, umrzyjmy z ludzką godnością, a nie skacząc sobie nawzajem do gardeł. Jesteście świadomi cierpienia. Zarówno cierpienie jak i świadomość to oznaki waszego człowieczeństwa. Bodaj was — bądźcie dumni i tacy umierajcie! Pamiętajmy o czekającym w dole świecie mamików, gdzie jest tylko płacz i zgrzytanie zębów, ponieważ umarli czują wstręt do własnego życia. Czy to nie straszne? Czy nie wydaje wam się, że to straszne czuć wstręt — wstręt i odrazę — do swojego własnego życia? Odmieńcie swoje własne życie od wewnątrz. Nie patrzcie na zewnętrzną pogodę, nie patrzcie, czy sypie śnieg, czy leje deszcz, czy świeci słońce — to przyjmijcie jako fakt, a dokonajcie przemiany w swoich duszach. Uczyńcie w nich pogodę. Zastanówcie się. Czy Dathka albo jego śmierć władna jest uwolnić was od osobistych kłopotów? Tylko wy możecie tego dokonać. Waszym zdaniem źle się dzieje. Muszę was ostrzec, że czeka nas jeszcze niejedna ciężka próba. Oświadczam to mając za sobą cały autorytet akademii. Jutro, jutro w samo południe, nastąpi trzecia i najgorsza z dwudziestu ślepot. Nic jej nie powstrzyma. Człowiek nie ma władzy nad niebiosami. I co wtedy zrobicie? Czy będziecie ganiać jak obłąkani po ulicach, podrzynając sobie wzajemnie gardła, rozbijając co się da, paląc to, co lepsi od was zbudowali — jakbyście byli gorsi od fagorów?! Zdecydujcie się dziś, jak plugawi, jak podli będziecie jutro!

Patrzyli po sobie, szemrali. Nikt nie krzyknął. Odczekawszy, instynktownie uchwyciła odpowiedni moment, uderzając w inny ton.

— Wiele lat temu czarodziejka Shay Tal wystąpiła z orędziem do mieszkańców Oldorando. Dobrze pamiętam jej słowa, albowiem wierzę we wszystko, co mówiła. Ofiarowała nam skarb wiedzy. Ten skarb może należeć do was, jeśli tylko starczy wam pokory i śmiałości, żeby wyciągnąć po niego dłonie. Postarajcie się zrozumieć to, co mówię. Jutrzejsza ślepota nie jest zjawiskiem nadprzyrodzonym. A czym jest? Po prostu mijaniem się dwojga strażników, owych dwu słońc, znanych wam od urodzenia. Nasz własny świat jest okrągły, tak jak okrągłe są one. Wyobraźmy sobie, jak wielką kulą musi być nasz glob, skoro z niego nie spadamy — a jednak jest on mały w porównaniu ze strażnikami. Oni wydają się bardzo mali po prostu dlatego, że są bardzo daleko. Shay Tal powiedziała też wtedy, że w przeszłości nastąpiła jakaś katastrofa. Myślę, że nie w tym rzecz. Pogłębiliśmy jej wiedzę. Wutra tak urządził ten swój wszechświat, że wszystko działa w nim na zasadzie nieustannego ruchu każdej części. Włosy wyrastają nam na głowach i ciałach tak samo, jak słońca wschodzą i zachodzą. Te zjawiska w oczach Wutry są nierozdzieine, albowiem ruch jest jeden. Nasz glob obiega w koło Bataliksę, a są jeszcze inne globy podobne naszemu i krążące podobnie. Jednocześnie Bataliksa obiega większym kołem Freyra. Musimy pogodzić się z tym, że nasze podwórko nie jest środkiem wszechświata.

Podniosły się głośniejsze pomruki niezadowolenia. Vry zapanowała nad nimi, podnosząc głos.

— Rozumiecie to? Zrozumieć jest trudniej niż podrzynać gardła, prawda? Aby w pełni zrozumieć, o czym mówię, trzeba najpierw uświadomić to sobie, a potem ogarnąć swą świadomość własną wyobraźnią, ożywić nią fakty. Rok ma czterysta osiemdziesiąt dni, rzecz wszystkim znana. Tyle czasu zajmuje naszemu Hrl-Ichor jedno okrążenie Bataliksy. Lecz Bataliksa i nasz glob mają do zrobienia jeszcze jedno okrążenie, wokół Freyra. Mam wam powiedzieć, ile ono trwa? Tysiąc osiemset dwadzieścia pięć małych lat… Wyobrażacie sobie tak wielki rok?!

Cisi byli teraz, zapatrzeni w nią, w swoją nową czarodziejkę.

— Do naszych dni niewielu potrafiło to sobie wyobrazić! Bowiem każdemu z nas pisane jest, co najwyżej czterdzieści lat życia. Czterdzieści sześć długości naszego życia składa się na jeden pełny obieg naszego globu wokół Freyra. Wiele naszych żywotów przemija bez echa, są jednak cząstką owej większej całości. Oto dlaczego taką wiedzę trudno jest ogarnąć rozumem, a łatwo utracić w godzinie nieszczęścia.

Porwała ją własna moc, upoiło własne krasomówstwo.

— A skąd to nieszczęście, skąd ta katastrofa, o której prawiła nam Shay Tal, katastrofa aż tak wielka, że z jej powodu utraciliśmy tak ważką wiedzę? Otóż stąd, że jasność Freyra waha się w zależności od pory wielkiego roku. Przeżyliśmy wiele pokoleń słabego światła, zimy, kiedy ziemia leżała martwa pod śniegiem. Jutro winniśmy się weselić w chwili zaćmienia, owej ślepoty, kiedy odległy Freyr zajdzie za Bataliksę, albowiem jest to znak, że przybliża się światło Freyra… Jutro rozpoczyna się wiosna wielkiego roku. Weselcie się! Starczy wam rozumu i wiedzy, aby się weselić. Odrzućmy poronione za sprawą niewiedzy życie i weselmy się! Idą lepsze czasy dla nas wszystkich!

Wstrzymała ich prosięnóżka. Zjeżdżali w dół napotykając kępy tej drzewiastej trawy. Kępy przeszły w zarośla. Niebawem musieli przedzierać się przez zbity gąszcz. Ściana zieleni wyrosła ponad ich głowy. Wyżej sięgały tylko drumliny, na które od czasu do czasu można było wejść, aby zorientować się w kierunku. Prosięnóżkę oplotły cienkie łodygi jeżyn, przez co pochód był i trudny, i bolesny. Idąca przodem armia fagorów przeciągnęła inną drogą. Im przyszło podążać bardziej krętymi ścieżkami zwierząt, a nie był to szlak dla jajaków. Płoszyła je ta dziwna trawa czy może jej ostra woń; rozłożyste rogi więzły w pustych wewnątrz łodygach, a ciernie na ziemi raniły wrażliwe miejsca przy kopytach. Toteż ludzie zsiedli i maszerowali, ciągnąc każdego jak zdechlaka.

— Daleko jeszcze, barbarzyńco? — zapytał Skitosherill.

— Niedaleko — odparł Laintal Ay. Była to jego stała odpowiedź na stałe pytanie.

Po nocy przespanej w lesie, wstali skoro świt w oszronionej odzieży. Laintal Ay czuł się wypoczęty, wciąż rozradowany swym lżejszym ciałem, ale spostrzegł, że inni opadają z sił. Aoz Roon był cieniem swej dawnej postaci; nocą krzyczał przez sen w jakimś obcym narzeczu.

Wyszli na podmokły grunt, gdzie prosięnóżka przerzedziła się ku ogólnej uldze. Przystanąwszy na chwilę i nabrawszy przekonania, że wszędzie panuje spokój, ruszyli dalej, płosząc stadka drobnych ptaków. Przed nimi zamajaczyła dolina wśród łagodnych wzgórz. Zamiast piąć się górą, wybrali dolinę, głównie z powodu zmęczenia, lecz już u samego wylotu uderzył w nich mroźny wicher, wyjąc jak dziki zwierz i kąsając do kości. Wkrótce opuściwszy głowy borykali się już rozpaczliwie z każdym krokiem. Wiatr niósł mgłę. Spowiła ich kłębami, tylko głowy im sterczały ponad tumanem. Laintal Ay rozumiał ten wiatr; wiedział, że warstwa mroźnego powietrza spływa jak woda z dalekich gór po lewej stronie i ze wzgórz do doliny, jak najniżej. Był to miejscowy wiatr; im szybciej wyjdą z jego-paraliżującego uścisku, tym lepiej.

Żona Skitosherilla stanęła z cichym okrzykiem i oparłszy się o jajaka osłoniła twarz rękami. Skitosherill zawrócił i troskliwie objął ją obleczonym w szarą tkaninę ramieniem. Lodowaty podmuch bił mu połą płaszcza o nogę. Niespokojnie zerknął na Laintala Aya.

— Ona nie może dalej iść — rzekł.

— Umrzemy, jeśli się tu zatrzymamy.

Przetarłszy załzawione oczy spojrzał na wprost. Zdał sobie sprawę, że za parę godzin dolina będzie ciepła i przytulna. Obecnie stanowiła śmiertelną pułapkę. Znajdowali się w cieniu. Oba słońca oświetlały z ukosa lewy stok doliny ponad ich głowami; szerokie pionowe pasma blasku kładły się pomiędzy cienie rzucane przez olbrzymie radżababy stojące na prawej krawędzi. Radżababy gotowały się już w porannych promieniach słonecznych, para buchała pod niebo, śląc roztańczone cienie. Znał tę okolicę. Poznał bardzo dobrze to ukształtowanie terenu, kiedy wszystko okrywał śnieg. Zwykle było to miłe miejsce — ostatnia przełęcz na drodze łowcy do nizin, na których skraju stało Oldorando. Zbyt przemarzł, aby dygotać, ciepło z ciała wywiewał wiatr. Nie mogli iść dalej. Żona Skitosherilla nadal wspierała się bezsilnie na boku zwierzęcia, a teraz już i służąca, zachęcona przykładem pani, uznawszy, że jej również wolno dać upust swojej niedoli, odwrócona tyłem do wichrzyska piszczała, jakby ją obdzierano ze skóry.