Выбрать главу

— Dotrzemy na górę pod radżababy — wykrzyczał Skitosherillowi do ucha.

Skitosherill kiwnął głową, nie odstępując żony, którą usiłował podsadzić na jajaka.

— Wszyscy na siodła! — zawołał Laintal Ay.

Wołając łowił już okiem błyski jak płatki bieli w powietrzu. Nad stokami wzgórz po lewej stronie, walcząc z mroźnym podmuchem od górskich szczytów, szybujące kraki to zapalały się w słońcu bielą piór, to znów gasły w szarości cieni radżabab z drugiej strony doliny. Pod ptakami sunął wąż fagorów. Wojownicy trzymali włócznie w gotowości. Na skraju doliny fagory stanęły nieruchomo jak głazy. Patrzyły w dół, na ludzi spowitych w kotłującą się mgłę.

— Szybko na drugi stok, szybko, zanim na nas ruszą! Zobaczył, że Aoz Roon wpatruje się obojętnie w bestie, nie czyniąc żadnego ruchu. Podbiegł i grzmotnął go w plecy.

— Na górę! Musimy stąd nawiewać.

Aoz Roon wypowiedział jakieś gardłowe słowa.

— Jesteś zaczarowany, chłopie, liznąłeś trochę ich przeklętej mowy i to cię rozłożyło.

Siłą wsadził przyjaciela na siodło. Zwiadowca uczynił to samo ze służącą, która łkała z przerażenia.

— Na górę do radżabab! — krzyknął Laintal Ay.

Zawracając biegiem do swego wierzchowca, przylał jeszcze klaczy Aoza Roona po kosmatym zadzie. Zwierzaki ociężale ruszyły pod górę… Mniej zwinne i wolniejsze od mustangów, mało reagowały na bicie obcasami po żebrach.

— Nie napadną nas — powiedział Skitosherill. — W razie czego damy im służącą.

— Mamy wierzchowce. Zabiją nas dla naszych wierzchowców. Do jazdy albo na żarcie. Zostań i targuj się, jeśli chcesz.

Ze zrezygnowaną miną Skitosherill pokręcił głową i wskoczył na siodło. Pierwszy wjechał na zbocze, wiodąc za sobą jajaka żony. Zwiadowca ze służącą podążali tuż za nimi. Odstawał Aoz Roon, który puściwszy wodze swojego jajaka pozwolił mu odbić od kompanii mimo nawoływań Laintala Aya, żeby trzymać się razem. Laintal Ay jechał w ogonie razem z jucznym jajakiem co chwila oglądając się na przeciwległy stok doliny. Fagory stały w miejscu. Nie wiadomo, co je wstrzymywało, ale na pewno nie mroźny wiatr; zimno było ich żywiołem. Ten bezruch niekoniecznie wyrażał intencje. Zamysły bestii zawsze stanowiły nieodgadnioną zagadkę.

Tymczasem zbliżali się do szczytu, gorączkowo szarpiąc lejcami. Zostawili wiatr za sobą i wstąpił w nich nowy duch. Wjeżdżającym na szczyt promienie słońc zaświeciły prosto w oczy. Oba słońca bliziutko siebie, niemal sczepione w oślepiającym ogniu, przebłyskiwały między pniami olbrzymich drzew. Przez jedną krótką chwilę widzieli w złocistym kręgu roztańczone lekkostope cienie Innych, świętujących swoje tajemnice; zniknęły nagle, jakby stopiły się w tej złotej pożodze.

Wciąż ledwo zipiąc z zimna dotarli do gładkich kolumn. Pod baldachimem oparów nad głowami mieli wrażenie, że wkraczają do pałacu bogów. Potężnych drzew było ze trzydzieści. Dalej rozpościerała się otwarta równina i droga do Oldorando.

Banda fagorów ruszyła. Zastygłe nieruchomo bestie ożyły nie wiadomo kiedy. Zgodnie maszerowały od grani, na której jeszcze przed chwilą tkwiły jak martwe. Tylko jeden fagor dosiadał kaidawa. On prowadził. Kraki zamilkły.

Laintal Ay rozpaczliwie rozejrzał się za jakąś kryjówką. Były tu tylko radżababy. Z ich wnętrz dochodziło dudnienie. Z obnażonym mieczem podbiegł do miejsca, gdzie Sibornalczyk zdejmował żonę z wierzchowca.

— Musimy stanąć do walki. Jesteś gotowy? Dopadną nas za parę minut.

Skitosherill podniósł na niego wzrok pełen boleści, która naznaczyła wszystkie rysy jego twarzy. Usta miał otwarte w grymasie bólu.

— Ona ma gorączkę kości, ona umrze — rzekł.

Oczy kobiety były szkliste, ciało wykręcone skurczem. Machnąwszy na niego ręką Laintal Ay zawołał do zwiadowcy:

— Będzie nas dwóch. Gotuj się, nadchodzą.

Zwiadowca wyszczerzył doń zęby w łotrowskim uśmiechu i przeciągnął palcem po gardle, jakby przecinał tchawicę. Jego zawziętość udzieliła się Laintalowi Ayowi. Rzucił wściekłe spojrzenie na podnóża drzew, wypatrując nor, w których głębi zniknęli Inni, myśląc, że gdzieś tutaj w zasięgu ręki może być schronienie — schronienie i snoktruiksa, choć na pewno nie jego snoktruiksa, już nie jego. Mimo nagłej ucieczki Inni nie zostawili po sobie żadnych śladów. A więc pozostała tylko walka. Niewątpliwie muszą zginąć. Ale wyzionie ducha dopiero wówczas, gdy z ran od włóczni ancipitów wycieknie mu ostatnia kropla krwi. Ze zwiadowcą u boku wrócił na krawędź doliny, by stawić czoło wrogom, gdy tylko się pokażą. Za jego plecami narastało dudnienie w radżababach. Potężne drzewa huczały jak grzmoty, mimo że przestała z nich buchać para. Przed nim pierwsze ukośne promienie sczepionych słońc sięgnęły prawie dna doliny, oświetlając fagory w trakcie przeprawy przez katabatyczny wiatr — ich krzepkie ciała spowite w zwoje mgły, ich sztywną sierść rozwiewaną zimnym podmuchem. Zadarły głowy i na widok dwóch istot ludzkich wydały chrapliwy okrzyk. Zaczęły piąć się na górę.

Zajście to oglądali na własne oczy i ci z Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej, i ci, którzy tysiące lat później w sandałach na stopach przybyli do wielkich audytoriów na Ziemi. Audytoria bywały teraz przepełnione jak nigdy w ostatnim stuleciu. Ludzie przybywający popatrzeć na olbrzymią elektroniczną kreację rzeczywistości nie będącej rzeczywistością przez wiele stuleci, pragnęli w głębi serc, aby istoty ludzkie, których losy śledzili, uszły cało — a pragnęli tego zawsze w czasie przyszłym, co dla homo sapiens jest” rzeczą naturalną, nawet gdy chodzi o takie jak to zajście z jakże zamierzchłej przeszłości.

Ze swego dogodniejszego punktu obserwacyjnego widzieli więcej niż zajście w radżababowym gaju — widzieli całą falistą równinę z Rybim Jeziorem, niegdysiejszą świątynią strasznego ołtarza, aż po samo Oldorando. I cały ten krajobraz roił się od postaci. Młody kzahhn gotowił się wreszcie do uderzenia na miasto, które wydarło i życie, i uwięź jego sławetnemu prabykunowi. Czekał tylko na znak. Mimo że szyk marszowy jego oddziałów przypominał szyk puszczonych samopas gromad bydła, nie zawsze zwróconych w kierunku czołowym, sama ich liczebność była straszna. Armia fagorów miała przetoczyć się przez starożytny Embruddock, a potem nieubłaganie toczyć dalej, ku południowozachodnim wybrzeżom kontynentu Kampannlat, po same wschodnie klify Oceanu Ostatniego, przeprawić się, o ile możliwe, do Hespagoratu, a stamtąd do Pagowinu, skalistej ojczyzny przodków.

Dzięki rozczłonkowaniu fagorzej krucjaty podróżni — głównie uciekinierzy — mogli nadal bez przeszkód wędrować wśród rozmaitych hord i komponentów, śpiesząc pod prąd pochodu. Na ogół owe wylęknione grupki prowadzili Madisi, wrażliwi na oktawy śródpowietrzne, omijane przez niezdarne bestie spod sztandaru Hrr-Brahla Yprta. W jednej z takich grupek widłobrody Raynil Layan popychał przed sobą zastraszonego Madisa. Przeszli tuż obok samego kzahhna, lecz ten, zastygły w bezruchu, nawet nie mrugnął okiem.