Młody kzahhn, oparty o wynędzniały bok Rukka-Ggrla, odbywał seans z przebywającymi w uwięzi ojcem i praprabykunem, raz jeszcze. w swych bladych szlejach wysłuchując ich rad i poleceń. Za kzahhnem stali generałowie, dalej jego dwie ocalałe gildy. Rzadko korzystał z gild, a właśnie zbliżała się pora, oby tylko los mu sprzyjał. Najpierw niech się wyklarują obie przyszłe oktawy zwycięstwa lub śmierci; jeśli podąży oktawą zwycięstwa, zagra muzyka rozpłodowa. Czekał bez ruchu, od czasu do czasu zapuszczając mlecz w szczeliny nozdrzy pod czarną sierścią na pysku. Znak pojawi się na niebie; oktawy śródpowietrzne skręcą się w węzeł, on zaś i ci, którzy go słuchają, ruszą spalić doszczętnie to starożytne przeklęte miasto, niegdysiejszy Hrrm-Bhhrd Ydohk.
Na drugim krańcu tego starożytnego pola bitwy, gdzie człowiek potykał się z fagorem częściej, niż wiedziały o tym obie strony, Laintal Ay i sibornalski zwiadowca czekali w gotowości, aby mieczami powitać pierwsze fagory na skraju doliny. Z tyłu narastał grzmot w radżababach. Aoz Roon ze służącą przycupnęli u podnóża jednej z nich, biernie oczekując tego, co będzie. Skitosherill, delikatnie złożywszy sztywne ciało żony na ziemi, osłonił jej twarz od oślepiających promieni podwójnego słońca, które zbliżało się już do zenitu. Po czym dobywając w biegu miecza popędził dołączyć do swych obu towarzyszy.
Wspinaczka rozerwała szereg fagorów, sprawniejsze dotarły na szczyt pierwsze. Ponad granią Laintal Ay ujrzał głowę i barki przywódcy i popędził mu na spotkanie. Swoją szansę upatrywał w potykaniu się z wrogiem jeden na jednego, ale naliczywszy co najmniej trzydziestu pięciu nieprzyjaciół, nawet nie próbował w nią uwierzyć. Ukazało się ramię fagora z włócznią. W zamachu do rzutu wygięło się pod nieprawdopodobnym dla człowieka kątem, jednak, Laintal Ay zanurkował pod grotem pozbawiając włócznię celu i z wypadem zadał pchnięcie na całą długość ramienia. Usztywnił łokieć, gdy sztych zgrzytnął na żebrach. Żółta krew chlusnęła z rany, przypominając mu starą gadkę łowców, że jelita ancipity leżą ponad płucami, o czym sam się kiedyś przekonał zdzierając z jednego skórę, aby podejść w niej kaidawa. Fagor odrzucił do tyłu podłużną, kościstą głowę, wargi ponad żółtymi zębami odwinęły mu się w śmiertelnym grymasie. Runąwszy stoczył się ze zbocza i znieruchomiał na dole, w rzedniejącej mgle. Pozostałe bestie były już jednak na szczycie, otaczając ich ze wszystkich stron. Sibornalski zwiadowca walczył mężnie, co jakiś czas wysapując przekleństwo w ojczystym języku. Laintal Ay z okrzykiem rzucił się w wir walki.
Świat eksplodował.
Huk był tak przeraźliwy, tak bliski, że walczący stanęli jak wryci. Nastąpił drugi wybuch. Czarne kamienie świsnęły w powietrzu, w większości lądując na przeciwległym zboczu doliny. Rozpętało się piekło. Reakcją każdej ze stron kierował wrodzony jej instynkt: fagory znieruchomiały, dwaj ludzie padli plackiem na ziemię. W samą porę. Zagrzmiały jednoczesne eksplozje. Czarne kamienie strzeliły we wszystkie strony, zmiatając z grani kilkanaście fagorów i rozrzucając konające ciała po stoku. Pozostałe, wykonawszy w tył zwrot, pognały w dół na łeb na szyję, staczając się, ześlizgując i zjeżdżając, byle jak najprędzej wylądować w bezpiecznej dolinie. Kraki z wrzaskiem przemknęły po niebie.
Przycisnąwszy dłonie do uszu Laintal Ay leżał brzuchem w ziemi, z przerażeniem zerkając do góry. Radżababy pękały w wierzchołkach, trzaskały i rozszczepiały się jak eksplodujące beczki, sypiące klepkami. Zeszłej jesieni wielkiego roku Helikonii powciągały swoje ogromne, pełne owoców konary do wnętrza pni, żywiczną czapą zamykając wierzchołki do czasu wiosennego zrównania. Przez zimowe stulecia wewnętrzne pompy ciepła, zasysające war z głębinowej skały za pośrednictwem systemu korzeniowego, sposobiły grunt pod ten potężny wybuch. Drzewo nad Laintalem Ayem rozpękło się z wściekłym trzaskiem. Oglądał wysiew nasion. Niektóre wzlatywały pionowo w górę, większość śmigała we wszystkich kierunkach. Siła wyrzutu niosła czarne pociski na pół mili. Wszędzie kotłowała, się para. Kiedy zapadła cisza, z wierzchołków jedenastu radżabab pozostały drzazgi. Sczerniała otulina odpadła płatami, a ze środka wychynęły smuklejsze białawe korony, zwieńczone zielonymi kapeluszami. Owe zielone kapelusze miały się rozrastać, aż złożony z samych gładkich pni zagajnik rozepnie nad sobą połyskliwy baldachim listowia dla osłony korzeni przed bardziej bezlitosnymi słońcami, jakie będą prażyć w nie nadeszłych jeszcze dniach, gdy Helikonia przysunie się blisko Freyra, za blisko, jak na wymagania człowieka, zwierzęcia czy rośliny. Obojętne wobec wszystkiego, co żyło bądź umierało w ich cieniu, radżababy strzegły swojej własnej formy życia. Stanowiły część szaty roślinnej nowego świata, tego, który narodzi się z wpłynięciem Freyra na chmurne niebiosa Helikonii. Pospołu z nowymi zwierzętami radżababy stawały w szranki ekologicznej rywalizacji z gatunkami starego świata, kiedy to samotnie królowała Bataliksa. Gwiazda podwójna rodziła podwójną przyrodę.
Cętkowane nasiona czarnej barwy do złudzenia przypominały z kształtu kamienie wielkości głowy ludzkiej. Niektóre przeżyją i w ciągu najbliższych sześciuset tysięcy dni staną się dorosłymi drzewami. Laintal Ay kopnął jedno niedbale i poszedł zobaczyć, jak się ma zwiadowca. Był ranny, przeszyty ostrym grotem fagorzej włóczni. Skitosherill z Laintalem Ayem pomogli mu dowlec się do miejsca, gdzie siedzieli Aoz Roon ze służącą. Ze zwiadowcą było źle, krwawił obficie. Kucnęli przy nim bezradnie, patrząc, jak życie wycieka z jego łoni. Skitosherill rozpoczął skomplikowany obrządek religijny, na co Laintal Ay poderwał się ze złością.
— Musimy jak najszybciej dotrzeć do Embruddocku, nie rozumiesz? Zostaw tu zwłoki. Zostaw kobietę przy żonie. Śpiesz ze mną i Aozem Roonem. Czas ucieka.
Skitosherill wskazał martwego zwiadowcę.
— Jestem mu to winien. Stracę trochę czasu, ale muszę postępować zgodnie z nakazami wiary.
— Fugasy mogą wrócić. Nie tak łatwo się strachają, a nie bardzo możemy liczyć na, podobny uśmiech losu po raz drugi.
— Dobrze się spisałeś, barbarzyńco. Ruszaj, i obyśmy się jeszcze spotkali.
Laintal Ay przystanął i obejrzał się na odchodne.
— Bardzo mi przykro z powodu twojej żony. Aoz Roon przytomnie nie wypuścił cugli dwóch jajaków, kiedy wybuchły radżababy. Pozostałe zwierzęta uciekły w panicznym galopie.
— Usiedzisz w siodle?
— Tak, usiedzę. Pomóż mi, Laintalu Ayu. Dojdę do siebie. Poznać mowę rodzaju fagorzego to inaczej widzieć świat. Dojdę do siebie.
— Wsiadaj i w drogę. Boję się, że nie zdążymy ostrzec Embruddocku na czas.
Ruszywszy z kopyta zostawili za sobą zagajnik, w którego cieniu szary Sibornalczyk klęczał pogrążony w modlitwie.
Dwa jajaki szły wytrwale ze zwieszonymi nisko łbami, patrząc obojętnie przed siebie. Do gubionego przez nie łajna złaziły się spod ziemi żuki i wtaczały owe skarby do swoich piwnic, mimowolnie siejąc przyszłe knieje. Widoczność ograniczały wzniesienia następujące jedno po drugim.
Jak fale. Tutaj, w tym pejzażu, sterczało więcej kamiennych kolumn sprzed stuleci, ze znakiem koła zatartym przez erozję lub wilgotne porosty. Laintal Ay pośpieszał przodem czujnie przepatrując drogę, co i rusz ponaglając Aoza Roona. Nizina roiła się od band wędrowców zmierzających we wszystkich kierunkach, lecz trzymał się od nich jak najdalej. Mijali też obrane z mięsa trupy, niektóre jeszcze w strzępach odzieży; spasione ptaszyska poobsiadały te pomniki życia, a raz wypatrzyli przemykającego szablozora. Zimny front doganiał ich chmurami od północy i wschodu. Na pozostałym kawałku czystego nieba Freyr z Bataliksą wisiały sklejone ze sobą tarczami. Jajaki przeszły teren Rybiego Jeziora, gdzie dla upamiętnienia cudu Shay Tal wiele zim temu wzniesiono kopiec w nieistniejącej toni; pokonywały jedno z uciążliwych wzniesień, gdy zerwał się wiatr. Świat mroczniał coraz bardziej. Laintal Ay zsiadł i stanął przy jajaku, gładząc zwierzę po chrapach. Aoz Roon przygnębiony tkwił w siodle. Zaczynało się zaćmienie. Raz jeszcze, dokładnie tak, jak przepowiedziała Vry, wycinała Bataliksą gryz fagorzy ze świecącej obręczy Freyra. Powolny i nieubłagany proces miał doprowadzić do całkowitego zniknięcia Freyra na pięć i półgodziny. Parę mil od nich młody kzahhn odbierał swój upragniony znak.