Juli skrupulatnie wypełniał swoje obowiązki. Uśmiechał się jednak rzadziej niż zwykle. Nie czuł się szczęśliwy w roli kapłana. Noce spędzał na modlitwach, dni na rozmyślaniach i — na próbach nawiązania kontaktu z Usilkiem. A Usilk od niego stronił.
Wreszcie Juli skończył służbę w Karnej Kolonii. Rozpoczął okres medytacji przed współpracą ze służbą bezpieczeństwa. Ten odłam milicji zwrócił jego uwagę, gdy chadzał po celach; teraz Juli powziął niebezpieczny pomysł.
Po kilku dniach w Bezpieczeństwie wij Wutry rozhulał się na dobre w jego umyśle. Juli miał za zadanie odwiedzać pobitych i przesłuchiwanych i udzielać im ostatniego błogosławieństwa przed śmiercią. Stawał się coraz twardszy, aż otrzymał pochwałę od przełożonych i własne sprawy do prowadzenia.
Przesłuchania były proste, jako że istniało niewiele rodzajów przestępstw. Ludzie oszukiwali, kradli lub głosili herezje. Albo chodzili w zakazane miejsca bądź knuli rewolucję, czym zawinił Usilk. Niektórzy próbowali nawet ucieczki do, królestwa Wutry, pod otwarte niebo. Wówczas właśnie Juli uświadomił sobie, że świat ciemności toczy coś na podobieństwo choroby: wszyscy u władzy obawiali się rewolucji. Choroba lęgła się w mroku i była źródłem niezliczonych drobnych przepisów, rządzących życiem Pannowalu.
Łącznie z kapłanami osada liczyła sześć i trzy czwarte tysiąca mieszkańców, z których każdy przymusowo należał albo do gildii, albo do zakonu. W każdej kwaterze, gildii, zakonie czy dormitorium kręcili się szpicle, którym z kolei również nie ufano i którzy również mieli własną, pełną Szpiegów gildię. Ciemność rodziła nieufność, a pewne jej ofiary przewijały się przed bratem Julim jak galeria szubieniczników. Mimo że napawało go to wstrętem do siebie samego, Juli odkrył, że jest dobry w swojej robocie. Okazywał dość współczucia, aby jego ofiara przestała mieć się na baczności, i był wystarczająco bezwzględny, aby wydrzeć prawdę. Wbrew samemu sobie nabrał zawodowego upodobania do tego fachu. Dopiero gdy poczuł się pewnie, kazał doprowadzić Usilka przed swoje oblicze.
Codziennie po skończonej służbie odprawiano nabożeństwo w Wysokim Rogu. Obecność była obowiązkowa dla kapłanów, dobrowolna dla milicji. Wysoki Róg miał wspaniałą akustykę: chór i muzykanci wypełniali mrok wzbierającymi falami muzyki. Juli ćwiczył ostatnio na instrumencie muzycznym. Grał coraz bieglej na hornie brązowym instrumencie nie większym od dłoni, którym początkowo pogardzał, widząc innych muzykantów wygrywających na ogromnych pitach, krutach, barambanach i dwukołach. Ale maleńki horn potrafił przemienić jego tchnienie w ton, który wzlatywał wysoko jak marzysko, szybował hen pod mgliste sklepienie Wysokiego Rogu. ponad całą harmonię melodii. A z nim na skrzydłach tradycyjnych kantat: …Ujarzmiony”, „W jego Cieniu” i ulubionej, bogato kontrapunktowanej „Oldorando” szybował także duch Juliego.
Pewnego wieczoru, po nabożeństwie, Juli opuścił Wysoki Róg w towarzystwie znajomego kapłana spowiednika imieniem Berwin i wspólnie poszli na przechadzkę katakumbami dróg Ziemi Świętej, aby zapoznać palce z nowymi ornamentami, nad którymi wciąż jeszcze pracowało trzech braci Kilandarów. Przypadkowo spotkali ojca Sifansa, również na przechadzce, z nerwowo szeptaną litanią na wargach. Przywitali się serdecznie. Berwin uprzejmie przeprosił i odszedł, nie chcąc przeszkadzać Juliemu i ojcu Sifansowi we wspólnym spacerze i rozmowie.
— Moja codzienna robota nie raduje mojej duszy, ojcze. Uradowało ją nabożeństwo.
Jak to było w jego zwyczaju, Sifans nie odpowiedzią,! wprost.
— Przychodzą wspaniałe raporty o twojej robocie, braciszku Juli. Będziesz musiał rozejrzeć się za dalszym awansem. A wtedy pomogę ci.
— Łaskawy jesteś, ojcze. Pamiętam, co mi mówiłeś — ściszył głos — o arcystróżach. Organizacja, do której można wstąpić na ochotnika, tak powiedziałeś?
— Nie, powiedziałem, że można zostać wybranym do arcystróżów.
— Jak mógłbym zgłosić swoją kandydaturę?
— Akha wesprze cię, gdy będzie trzeba. — Sifans parsknął śmiechem. — Skoro należysz już do nas, zastanawiam się… czy dotarły do ciebie pogłoski o zakonie wyższym jeszcze od arcystróżów?
— Nie, ojcze. Wiesz, że nie daję ucha pogłoskom.
— Ha, powinieneś. Pogłoski są wzrokiem ślepca. Ale skoroś taki honorowy, to nic nie powiem o poborcach.
— Poborcach? Co to za jedni?
— Nie, nie dręcz się, nie powiem ani słówka. Po co masz sobie zawracać głowę tajnymi stowarzyszeniami czy bajkami o ukrytych jeziorach wolnych od lodu? Takie rzeczy mogą być w końcu wyssane z palca. Bajdy, jak o wiju Wutry.
Juli zaśmiał się.
— No dobrze, ojcze, już umieram z ciekawości. Możesz mi teraz wszystko opowiedzieć…
Sifans cmoknął wąskimi wargami. Zwolnił kroku i skręcił w boczną niszę.
— Skoro mnie zmuszasz. Oj, nieładnie to, nieładnie… Pewnie pamiętasz, jak mieszka pospólstwo w Vakku, izby na kupie, jedna na drugiej, bez ładu. Przypuśćmy, że to pasmo gór, w którym żyje Pannowal, przypomina Vakk albo, jeszcze lepiej, przypomina ciało, a w nim rozmaite, połączone ze sobą części, jak śledziona, płuca, różne narządy, serce. Przypuśćmy, że istnieją jaskinie równie wielkie jak nasze, nad i pod nami. To niemożliwe, prawda?
— Nie.
— Powiadam, że to jest możliwe. Przyjmijmy taką hipotezę. Powiedzmy, że gdzieś za Oborą istnieje wodospad, spływający z groty ponad nami. I ten wodospad spada poniżej naszego poziomu, gdzieś pod spód. Woda bieży, jak chce. Powiedzmy, że spada do jeziora, którego toń jest czysta i zbyt ciepła, żeby powstał na niej lód… Wyobraźmy sobie, że w owym kuszącym i bezpiecznym zakątku żyją najbardziej uprzywilejowani, najpotężniejsi poborcy. Pobierają oni wszystko, co najlepsze z wiedzy i władzy, i strzegą tego skarbu dla nas po dzień zwycięstwa Akhy.
— I strzegą przed nami…
— Co takiego? Pfuj, umknęło mi, co powiedziałeś, braciszku. Cóż, opowiadam ci tylko… ot, taką sobie historyjkę.
— A do poborców też trzeba zostać wybranym? Ojciec Sifans cichutko cmoknął językiem.
— Któż mógłby dostąpić takiego przywileju, zakładając, że — to wszystko istnieje? Nie, mój chłopcze, w tym trzeba się urodzić — potężne rody, piękne, ogniste kobiety i pewne sekretne przejścia w obie strony, nawet poza domenę Akhy… Nie, trzeba by… toć trzeba by rewolucji, żeby zbliżyć się do takiego hipotetycznego miejsca.
Zadarł nos i zachichotał.
— Ojcze, droczysz się z biednym, głupim kapłanem niższego niż ty stopnia.
Stary kapłan przekrzywił głowę, jakby ferował wyrok.
— Biedny, owszem, jesteś, mój młody przyjacielu, i biednym najprawdopodobniej pozostaniesz. Głupi nie jesteś — i właśnie dlatego będziesz zawsze kapłanem ze skazą, jak długo kapłanem pozostaniesz. Dlatego też cię kocham.
Pożegnali się.
Słowa Sifansa nie dawały Juliemu spokoju. Tak, jest kapłanem ze skazą, jak orzekł starzec. Miłośnikiem muzyki, niczym więcej. Obmył twarz, ale lodowata woda nie ostudziła palących myśli. Wszystkie te hierarchie kapłańskie — o ile istniały — wiodły jedynie do władzy. Nie do Akhy. Wiara nigdy dokładnie nie wyjaśniała, w jaki sposób modły mogą wzruszyć kamienny posąg, brakło jej werbalnej precyzji muzyki; słowa wiary prowadziły jedynie w mglisty mrok zwany pobożnością. Świadomość tego była równie szorstka jak ręcznik, którym wytarł sobie policzki.