— Nie facet, kobieta. Moja kobieta, mnichu. Iskadora, królowa łucznictwa. Mieszka w Łęczyskach, na Dolnej.
— Iskadora… tak, tak, znam ją… znałem kiedyś z widzenia.
— Sprowadź ją. Ona i Skoraw są twardzi. Później zobaczymy, jak twardy jesteś ty, mnichu…
Sifans pociągnął Juliego za rękaw i cichutko, niemal wtykając mu nos do ucha, powiedział:
— Wybacz, zmieniłem zdanie. Boję się zostać sam na sam z tym głupim gburem. Proszę, weź go ze sobą… masz moje słowo, że nie wyjdę z tej izby.
Nie puszczał jego ramienia. Juli klasnął w dłonie.
— Doskonale. Idziemy razem, Usilk. Pokażę ci, gdzie możesz ukraść habit. Przebierzesz się, pójdziesz po Skorawa. Ja zejdę do Vakku po twoją Iskadorę. Spotkamy się w środku Obory, przy rozwidleniu dwóch korytarzy, żebyśmy mogli uciekać, gdyby zaszła konieczność. Jeśli ty i Skoraw nie przybędziecie, rozumiem, że wpadliście, i odchodzę bez was. Jasne?
Usilk chrząknął.
— Czy jasne?
— Tak, ruszajmy.
Wyruszyli. Z azylu maleńkiej izdebki Sifansa wyszli w gęsty mrok korytarza. Juli prowadził, wodząc palcami po ściennym ornamencie, w podnieceniu zapomniawszy nawet pożegnać swego starego mistrza.
Pannowalczycy byli naówczas praktycznymi ludźmi. Nie myśleli za wiele, a jeśli już, to o napełnieniu brzucha. Znajdowali jednak swoistą namiastkę życia duchowego w przypowieściach snutych od czasu do czasu przez bajarzy.
Koło strażnic przed wielką bramą, po drodze do tarasów Rynku, wędrowiec mijał drzewa — nieliczne i skarlałe, ale najprawdziwsze zielone drzewa. Wysoko je tu ceniono, i bardzo słusznie, ponieważ stanowiły rzadkość, jak i dlatego, że sezonowo rodziły pomarszczone orzechy zwane dekarzami. Żadne z drzew nie dawało plonu co roku, zawsze jednak kilka dekarzy wisiało w sezonie na czubkach gałązek któregoś drzewa.
Dekarze w większości były robaczywe, toteż dzieciarnia i panny z Vakku, Grobli i Turmy zjadały robaki wraz z miąższem.
Czasami robaki zdychały po rozłupaniu orzecha. Któraś powiastka głosiła, że robaki umierają z osłupienia. Wierzyły one, że jądro orzecha stanowi ich cały świat, zaś karbowana łupina dokoła to jest ich niebo. Nagle któregoś dnia świat zostaje rozłupany. Z przerażeniem widzą, że poza ich światem istnieje przeogromny wszechświat, ważniejszy i jaśniejszy pod każdym względem. Tego objawienia było za wiele dla robaków i oddawały ducha.
Juliemu przyszły na myśl dekarzowe robaki, gdy po raz pierwszy od ponad roku opuścił posępne mroki Ziemi Świętej i oszołomiony powrócił do tętniącego codziennym życiem świata. Początkowo gwar, światło i ciżba ludzka wprawiły go w osłupienie. Wszystkie pułapki i pokusy tego świata objawiły mu się w postaci Iskadory — pięknej Iskadory. Obraz jej twarzy był lak świeży w jego pamięci, jakby ją widział zaledwie wczoraj.
Jeszcze piękniejsza ukazała mu się na jawie i ledwie zdołał wyjąkać przed nią parę słów. Kilkuizbowa kwatera jej ojca stanowiła część niewielkiej manufaktury, w której wyrabiano łuki Ojciec był wielkim łukmistrzem swojej gildii.
Przyjęła kapłana raczej wyniośle. Siadł na podłodze, wypił kubek wody i powoli opowiedział swoją historię. Iskadora wyglądała na śmiałą dziewczynę, z tych, co nie bawią się w ceregiele. Od mlecznej bieli jej skóry odbijały piwne oczy i kaskada czarnych włosów. Twarz miała szeroką, o wystających kościach policzkowych, usta też szerokie i blade, każdy jej ruch tryskał życiem, a tego, co Juli miał do powiedzenia, wysłuchała założywszy rzeczowo ręce na biuście.
— Dlaczego sam Usilk nie przyszedł do mnie z tymi dyrdymałami? — spytała.
— Zabiera jeszcze jednego towarzysza wyprawy. Nie mógł pokazać się w Vakku…,twarz ma jeszcze trochę obitą i wzbudziłby niepożądane zainteresowanie.
Czarne włosy opadały Iskadorze z obu stron jak para skrzydeł. Teraz skrzydła te odrzuciła w tył niecierpliwym ruchem głowy.
— Tak czy owak, mam turniej łuczniczy za sześć dni i chcę go wygrać. Nie pragnę opuścić Pannowalu — jestem tu całkiem szczęśliwa. To Usilk zawsze narzekał. Poza tym nie widziałam Usilka od wieków. Mam już nowego chłopaka.
Juli wstał, rumieniąc się z lekka.
— Doskonale, skoro tak uważasz. Tylko nie piśnij ani słowa o tym, co ci powiedziałem. Zaniosę wiadomość Usilkowi.
Zabrzmiało to bardziej szorstko niż zamierzał, bowiem onieśmielała go swoją bliskością.
— Czekaj. — Podeszła z wyciągniętą ręką i położyła mu na ramieniu kształtną dłoń. — Nie odprawiłam cię, mnichu. To, co opowiadasz, jest dość interesujące. Miałeś błagać w imieniu Usilka, prosić mnie, abym poszła z wami.
— Dwie rzeczy, panno Iskadoro. Na imię mam Juli, nie „mnich”. I dlaczego miałbym błagać w imieniu Usilka? Nie jest moim przyjacielem, a poza tym…
Urwał. Wpatrywał się w nią płonącym wzrokiem, czerwieniąc się coraz bardziej.
— Co poza tym? — W jej pytaniu czaił się śmiech.
— O, Iskadoro, jesteś piękna, oto co poza tym, i ja uwielbiam cię własnym sercem, oto co poza tym.
Jej obejście zmieniło się. Uniosła dłoń, jak gdyby chciała przesłonić blade wargi.
— Dwa „oto co poza tym”… oba dość istotne. Cóż, Juli, to trochę zmienia postać rzeczy. Patrzę tak na ciebie i widzę, że jesteś niczego sobie chłopak. Dlaczego zostałeś kapłanem?
Wyczuwając zmianę nastroju zawahał się, po czym rzekł śmiało:
— Zabiłem dwóch ludzi.
Długą chwilę obserwowała go spod gęstych rzęs.
— Zaczekaj tu, spakuję manatki i tęgi łuk — rzekła w końcu.
Zawał spowodował w Pannowalu trwożliwe poruszenie. Nastąpiło coś czego powszechnie lękano się najbardziej. Uczucia były mieszane; obawie towarzyszyła ulga, że przysypało jedynie więźniów, dozorców i trochę fagorów. Tych, którzy niewątpliwie zasługują na wszystko, czym Akha ich karze.
W głębi Rynku ustawiono szlabany i zmobilizowano milicję do pilnowania porządku. Drużyny ratowników — mężczyźni i kobiety z gildii medycznej oraz robotnicy — kursowali tam i z powrotem w miejscu wypadku. Napierały gromady gapiów, cichych i przejętych bądź rozbawionych tam, gdzie trafiła się grupa muzykantów z linoskoczkiem budząc wesołość. Juli torował dziewczynie drogę przez ten zamęt, a tłum starym zwyczajem rozstępował się przed kapłanem.
Obora, miejsce wypadku, przedstawiała niecodzienny widok. Gapiów nie wpuszczano, zaś dla ułatwienia pracy ratownikom zapalono szereg oślepiających kagańców awaryjnych. Więźniowie sypali w płomienie proszek podtrzymujący ich jasność. Trwał gorączkowy ruch; gdy jedni kopali, z tyłu czekały szeregi następnych, by ich zmienić, gdy opadną z sił. Pagóry zaprzęgnięto do wózków z gruzem. Co chwila rozlegał się okrzyk, a wówczas kopano z jeszcze większą zajadłością, wyławiając z gruzowiska ludzkie ciało, które przekazywano stojącym w pogotowiu medykom.
Rozmiary katastrofy robiły ogromne wrażenie. Z zawałem nowego wyrobiska runęła część sklepienia głównej komory. Na prawie całej posadzce piętrzyły się sterty odłamków skalnych, pod którymi niemal zniknęła hodowla ryb i grzybów. Początkiem i pierwotną przyczyną tragedii był podziemny strumień, który teraz wylał, dodając powódź do innych nieszczęść. Oberwane skały przywaliły tylne wyjście. Juli z Iskadorą musieli się gramolić na czworakach przez stertę gruzu. Na szczęście jeszcze większe rumowisko zasłaniało ich wspinaczkę przed oczami ciekawskich. Usilk ze swym towarzyszem Skorawem kryli się w mroku korytarza.
— Do twarzy ci w czerni i bieli, Usilk — zauważył złośliwie Juli, pijąc do kapłańskiego przebrania obu więźniów.