Выбрать главу

Na długo, zanim przestali gapić się na ten widok i na swoje własne białe zjawy, przemoczył ich wodny pył.

— To nie jest wyjście — powiedziała Iskadora. — To ślepy zaułek. Którędy teraz. Juli?

Spokojnie wskazał na drugi koniec skalnej półki.

— Przejdziemy po tamtym moście — rzekł.

Uważając na każdy krok poszli w stronę mostu. Droga była śliska od powrozowatych, zielonkawych alg. Most wydawał się posiwiały ze starości. Zbudowano go z kamiennych ciosów wyrąbanych z pobliskiej skały. Wznosił się łukiem i zaraz urywał. Zobaczyli, że konstrukcja runęła i pozostał z niej ledwie kikut. W mlecznym świetle mogli dojrzeć bliźniaczy kikut majaczący po drugiej stronie przepaści. Ślad po dawnym przejściu. Przez jakiś czas jak urzeczeni mierzyli wzrokiem rozpadlinę, nie patrząc na siebie. Pierwsza otrząsnęła się Iskadora. Schyliła się, odstawiła sakwę i wyciągnęła z niej łuk. Przywiązała do strzały jedną z owych nici, jakich używała wówczas, gdy Juli oglądał jej zwycięski występ dawno, dawno temu. Bez słowa zajęła pozycję na skraju przepaści, wysuniętą stopę pewnie wsparłszy na samej krawędzi i podniosła łuk. Drugą rękę jednocześnie odciągnęła do biodra i mierząc kątem oka. niemal od niechcenia, zwolniła cięciwę. Brzechwa jak gdyby przewiercała poświatę i wodne tumany. Osiągnęła pułap nad sterczącym nawisem, odbiła się od skalnej ściany ponad wodospadem i wyczerpawszy swą moc spadła z klekotem do stóp Iskadory. Usilk klepnął ją w ramię.

— Piękny strzał. A co dalej?

W odpowiedzi przywiązała mocny sznur do końca nici, a potem podniosła strzałę i zaczęła ściągać nić. Niebawem początek sznura prześliznął się po występie i powróciwszy z powrotem na dół spoczął w jej dłoni. Wówczas wyjęła linę, na której zawiązała pętlę, przeciągnęła ją również przez występ, przewlokła drugi koniec liny przez pętlę i całość mocno zaciągnęła.

— Chcesz iść pierwszy? — spytała Juliego. oddając mu koniec liny. — Skoro jesteś przywódcą…?

Zajrzał w studnie jej oczu, zdumiony sprytem i oszczędnością słów dziewczyny. Za jednym zachodem dała do zrozumienia Usilkowi, że Juli przewodzi, a Juliemu, że ma to udowodnić czynem. Nie znalazłszy słabego punktu w jej propozycji ścisnął w garści linę i przymierzył się do skoku. Wyglądało to groźnie, ale było niezbyt, jak oceniał, niebezpieczne. Mógł przelecieć nad przepaścią, a potem wleźć na poziomą półkę, przez którą przelewała się rzeka. Z tego. co widzieli, miejsca na wspinaczkę wystarczało akurat, żeby uniknąć porwania przez wodę. Dalsze ewentualności rozpatrzy dopiero na górze po drugiej stronie. Nie ma mowy, żeby stchórzył na oczach dwóch więźniów — no i Iskadory. Chyba nazbyt pośpiesznie frunął nad otchłanią, myślami będąc jeszcze przy dziewczynie. Dość niezdarnie lądował na lewą nogę, stopa obsunęła mu się w zielonkawym szlamie, wyrżnął barkiem o skałę, odbił się, wleciał w tuman wodnej mgły i wypuścił z rąk linę. W następnej chwili spadał w przepaść. Nad huk wodospadu wzbił się ich wspólny krzyk — pierwszy raz zrobili coś naprawdę jednogłośnie.

Juli zleciał na skałę i przywarł do niej każdym włóknem swej istoty. Podciągnął kolana, zaparł się palcami stóp i mocno wczepił w kamień. Czuł ból we wszystkich kościach, mimo że spadł może ze dwa metry w dół, na sterczący z urwiska głaz. Oparcia miał nie więcej niż dla stóp, ale to wystarczało. Bojąc się choćby poruszyć, przycupnął zdyszany w tej niewygodnej pozycji, z brodą niemalże na tym samym poziomie, co buty. Dziwnie niebieski kamień zalśnił mu przed wylękłymi oczyma. Zagapił się na kamień w każdej chwili oczekując śmierci. Jakoś nie mógł skupić na nim spojrzenia. Odniósł wrażenie, że ze swojej skalnej grzędy mógłby sięgnąć po niego ręką. Nagle zmysły objawiły Juliemu właściwą perspektywę — patrzył nie na pobliski kamień, lecz na skrawek błękitu hen w dole. Poraził go zawrót głowy, sparaliżował. Nawykły do równin, nie był odporny na tego rodzaju przeżycie. Zamknął oczy i przylgnął do skały. Dopiero dolatujące z oddali krzyki Usilka sprawiły, że ponownie je otworzył. Daleko w dole leżał drugi świat, a szczelina, w której zawisł Juli, zaglądała tam niby luneta. Przez nie większe od własnej dłoni okienko Juli zapuścił spojrzenie do olbrzymiej groty. W jakiś sposób była rozświetlona. To, co brał za niebieski kamień, było jeziorem, chyba nawet morzem, jako że odsłaniał się przed nim zaledwie okruch całości, której rozmiarów Juli nie potrafił sobie wyobrazić. W paru ziarnkach piasku nad brzegiem jeziora dopatrzył się teraz budowli nieznanego mu przeinaczenia. Wisiał w stanie katalepsji, bezradnie spoglądając w dół.

Poczuł czyjeś dotknięcie. Nie mógł ruszyć choćby palcem. Ktoś coś mówił, ktoś go chwytał za ramiona. Bezwiednie pomagał swojemu wybawcy, siadając i opierając się plecami o skałę i zarzucając mu ręce na kark. Pokiereszowana twarz, rozbity nos, rozcięty policzek i jedno podbite na czarno i zielono oko przesłoniły Juliemu pole widzenia.

— Trzymaj się mocno, człecze. Jedziemy na górę.

Jakimś cudem nie puścił się wtedy Usilka, który mozolnie pokonał skalną ścianę i wytaszczył ich obu na próg wodospadu. Tam Usilk legł jak długi, dysząc i stękając. Juli spojrzał w dół na zadarte twarze Iskadory i Skorawa, ledwo widocznych po drugiej stronie szczeliny. Spojrzał jeszcze niżej, w głąb przepaści; ale wizja drugiego świata zniknęła za tumanem wodnej mgły. Dygotały mu ręce i nogi, jednak zapanował nad nimi i dopomógł pozostałym dołączyć do siebie i Usilka. Z ulgą wszyscy uściskali się w milczeniu. W milczeniu odnaleźli drogę między skalnymi blokami na skraju rwącego nurtu. W milczeniu ruszyli dalej. I Juli milczał o wizji drugiego świata, jaka mignęła mu przelotnie. Raz jeszcze wspomniał starego ojca Sifansa; czyżby to była ukryta forteca poborców, na chwilę objawiona mu wśród skalnych ostępów? Cokolwiek zobaczył, zataił to w sobie i milczał.

Labirynt wnętrza góry zdawał się nie mieć kresu. Czwórka wędrowców maszerowała bez światła, w ciągłej trwodze przed szczelinami. Zmorzeni snem wyszukiwali jakiś kąt i spali, ciasno przytuleni do siebie, spragnieni ciepła i towarzystwa, nawet nie wiedząc czy to noc.

Raz, po wielogodzinnej wspinaczce naturalnym, usianym głazami łożyskiem dawno wyschniętego potoku, odkryli na wysokości ramienia wnękę, do której wleźli wszyscy czworo, kryjąc się przed mroźnym podmuchem, który smagał im twarze przez długi czas. Juli zasnął natychmiast. Obudziła go Iskadora potrząsając za ramię. Usilk ze Skorawem siedzieli, poszeptując bojaźliwie.

— Słyszysz? — zapytała.

— Słyszysz? — zapytali obaj mężczyźni.

Nasłuchiwał poszeptów wiatru w tunelu, odległego ciurkania wody. Wtem złowił uchem odgłos, który ich zaniepokoił, nieustanny szmer, jakby coś ocierało się w pędzie o ściany.

— Wij Wutry! — szepnęła Iskadora.

Chwycił ją mocno.

— To tylko bajdy bajarzy — rzekł.

Ale poczuł zimny pot na ciele i ścisnął rękojeść noża.

— Nic nam nie grozi w tej dziurze — powiedział Skoraw. — Jeśli będziemy cicho.

Mogli się jedynie modlić, żeby miał rację. Niewątpliwie coś nadciągało. Przycupnęli bez ruchu, zerkając niespokojnie do tunelu. Skoraw i Usilk byli uzbrojeni w pałki skradzione dozorcom z Kolonii Karnej, Iskadora miała swój łuk. Szmer narastał. Akustyka zwodziła, odnosili jednak wrażenie, że dźwięk idzie z wiatrem. Do szmeru dołączył teraz chrobot i łoskot, jakby bezceremonialnie spychanych na bok głazów. Wiatr zamarł; pewnie tunel został zatkany. Poczuli smród. Ostry fetor gnijącej ryby, gnoju, zgliwiałego sera. Tunel wypełniła zielonkawa mgła. Według podania wij Wutry był bezgłośny, a tu oto nadciągało coś z hukiem, nie wiadomo co. Bardziej pod wpływem strachu niż odwagi Juli wyjrzał z kryjówki. Wij pędził prosto na nich. Za sunącą przodem jak chmura zieloną łuną ledwo majaczyły jego kształty. Czworo ślepi — para za parą, olbrzymie wąsy i kły. Przerażony Juli cofnął głowę, z trudem łapiąc oddech. Wij zbliżał się nieubłaganie. Po chwili ujrzeli jego pysk z profilu. Rozjarzone szaleństwem ślepia. Sztywne wąsy musnęły ich po futrach. Po czym pole widzenia przesłoniły im okryte łuską żebra, przepływając jak fale w sinej poświacie, osypując ich pyłem, dławiąc plugastwem i smrodem. Całe mile tego przepłynęły, zanim wszystko minęło. Przytuleni do siebie, wysunęli razem głowy z ukrycia patrząc, dokąd podążył. Gdzieś na początku usianego głazami tunelu przechodzili przez rozległą jaskinię. Tam się teraz kotłowało, falowała nie wygasła, zielona łuna. Wij wyczuł ich. Zakręcał i wracał. Po nich. Pojąwszy, co się dzieje, Iskadora stłumiła okrzyk.