Выбрать главу

— Kamienie, szybko! — powiedział Juli.

Mogli ciskać leżącymi wokół odłamkami skały. Sięgnął w głąb wnęki, pod ukośną tylną ścianę. Nieoczekiwanie natrafił dłonią na coś włochatego. Wzdrygnął się. Zakręcił swym czertowym kółkiem. Iskra błysnęła i zgasła, żyjąc tylko tak długo, żeby zobaczył, że dotrzymują im towarzystwa butwiejące szczątki człowieka, z którego pozostały jedynie kości i futrzane okrycie. I jeszcze jakaś broń. Skrzesał drugą iskrę.

— To zdechły futrzak! — zawołał Usilk, używając określenia fagora w więziennej gwarze.

Usilk miał rację. Długa czaszka, pozbawiona już ciała, i rogi nie pozostawiały wątpliwości. Przy zwłokach leżało drzewce zaopatrzone w grot o sercowatym liściu. Akha przybywał z odsieczą tym, którym zagrażał Wutra. Usilk i Juli jednocześnie wyciągnęli ręce i złapali drzemce broni.

— Zostaw! Miałem już takie rzeczy w ręku — powiedział Juli wyrywając Usilkowi włócznię. Nagle stanęło mu przed oczami dawne życie, wspomniał pustkowia i jak stawiał czoło szarżującemu jajakowi.

Powracał wij Wutry. Powracało chrobotanie. Sino-zielonkawe światło. Juli z Usilkiem odważyli się wyjrzeć na sekundę z wnęki. Wij tkwił jednak w miejscu. Widzieli plamę jego pyska. Wykonawszy nawrót stanął do nich przodem, ale nie ruszył.

Czekał.

Zaryzykowali spojrzenie w przeciwną stronę. Drugi wij szedł na nich z tego samego kierunku, skąd przybył pierwszy. Dwa wije… Raptem w wyobraźni Juliego cały labirynt jaskiń zaroił się wijami. Wystraszeni przylgnęli do siebie — łuna stawała się coraz jaśniejsza, a chrobot coraz bliższy. Ogromne stwory były jednak zajęte wyłącznie sobą. Za falą fetoru przewalił się łeb wiją, czworo ognistych ślepi wlepiając przed siebie.

Ze wszystkich sił ściskając oburącz uchwyt Juli wysunął zza skały grot swej dopiero co zdobytej włóczni, zaparłszy jej tylec o boczną ścianę wnęki. Grot wszedł w rozbujane, szarżujące naprzód cielsko. Z długiej rany buchnęła gęsta, mazista posoka, na całej długości boku spływając do ziemi. Stwór zwalniał, jeszcze nim jego wąsaty ogon minął półkę, na której zaległa czwórka ludzi.

Czy dwa wije zamierzały walczyć, czy kopulować, na zawsze miało pozostać zagadką. Drugi wij nie doszedł do celu. Jego chód ustał. Odpowiadając na mgliste sygnały bólu cielsko zafalowało, bijąc ogonem. Po czym wij znieruchomiał. Powoli wygasła jego łuna. Ucichło wszystko, prócz poszumu wiatru.

Nie śmieli odejść. Ledwie mieli odwagę się poruszyć. Pierwszy wij wciąż czekał gdzieś w ciemności, zdradzając swą obecność nikłą zielonkawą poświatą, niedostrzegalną prawie spoza ścierwa pobratymca. Przyznali później, że to był najgorszy moment w tej przygodzie. Każde z nich zakładało po cichu, że martwy wij był partnerem pierwszego wiją, który wiedział, gdzie oni są, i tylko czekał na pierwszy krok ludzi, aby runąć jak burza i dokonać pomsty.

Wreszcie pierwszy wij ruszył. Usłyszeli chrobot jego wąsów o skałę. Sunął ostrożnie, jak gdyby spodziewał się pułapki, aż wreszcie jego łeb zawisł nad trupem. Po chwili zaczął się posilać. Czwórka ludzi nie wytrzymała dłużej na miejscu. Odgłosy budziły zbyt straszne skojarzenia. Przeskoczywszy rozlewisko posoki wpadli z powrotem do tunelu i wzięli nogi za pas — byle datej w mrok.

Podjęli swoją wędrówkę przez wnętrze góry. Lecz od tej pory zatrzymywali się często, nasłuchując głosów ciemności. A kiedy sami musieli się odezwać, mówili drżącym szeptem. Co jakiś czas natrafiali na wodę zdatną do picia. Ale zapasy żywności wyczerpali. Iskadora ustrzeliła kilka nietoperzy, jednak nie przeszły im przez gardło. Przemierzali kamienny labirynt, coraz bardziej opadając z sił. Czas mijał, wygodne życie w Pannowalu poszło w niepamięć: jedyne, co z życia zostało, to bezkresna wędrówka przez ciemność. Zaczęli napotykać kości zwierząt. Raz przy czertowej iskrze odkryli w niszy dwa ludzkie szkielety, obejmujące się ramionami; czas odarł ten gest z wszelkiej kryjącej się w nim niegdyś czułości — teraz jedynie kość drapała o kość i dwie czaszki szczerzyły do siebie zęby w upiornym uśmiechu.

Później w kącie, z którego wiało chłodem, posłyszeli, wykryli i zabili parę rudowłosych zwierząt. W pobliżu popiskiwało młode, wysuwając ku nim krągły nosek. Rozerwali młode na kawałki, zjedli mięso, póki było jeszcze ciepłe, a potem, w napadzie jakiejś gorączki rozbudzonego głodu, pożarli również oboje rodziców.

Na ścianach pojawiły się fosforyzujące porosty. W ich świetle dostrzegli ślady ludzkiej bytności. Resztki domostwa i czegoś, co mogło być łodzią — wszystko porośnięte grzybem. Kominem w stropie sąsiedniej jaskini wprosiło się niewielkie stadko rajów. Z niezawodnego łuku Iskadora strąciła sześć ptaków, które z dodatkiem grzybów i szczyptą soli ugotowali w kociołku na ognisku. Owej nocy, gdy posnęli w gromadce, nawiedziły ich nieprzyjemnie żywe widziadła, które przypisywali grzybom.

Nazajutrz, zaledwie po dwóch godzinach marszu, wkroczyli do niskiej, szerokiej groty przesyconej zielonym światłem. W jednym kącie groty dymiło ognisko. W prymitywnym kojcu trzy kozy łyskały w półmroku białkami oczu. Nie opodal na stosie skór siedziały trzy kobiety: wiekowa starucha i dwie dziewczyny. Młódki uciekły z piskiem na widok Juliego, Usilka, Iskadory i Skorawa. Porzuciwszy grono przyjaciół Skoraw wskoczył do kóz. Wykorzystując stare, leżące pod ręką naczynie jako skopek, wydoił do mego kozy, za nic sobie mając nieartykułowane wrzaski staruchy. Niewiele wycisnął mleka ze zwierząt. Tym, co było, podzielili się i nie czekając na powrót obcych mężczyzn ruszyli w dalszą drogę, na odchodne rzuciwszy za siebie naczynie. Zapuścili się w skręcający ostro korytarz, przegrodzony zaraz za zakrętem. Dalej był wylot jaskini, a jeszcze dalej otwarta przestrzeń — stok górski i dolina, i jasne światło królestwa Wutry, boga niebios.

Ramię w ramię — gdyż odczuwali już więzi wspólnoty i przy — jaźni — stanęli zapatrzeni w piękny krajobraz. Kiedy popatrzyli po sobie, we własnych twarzach zobaczyli radość i nadzieję, i nie mogli powstrzymać się od krzyków i śmiechu. Skakali i ściskali się nawzajem. A kiedy już ich oczy dostatecznie przywykły do jasności, osłoniwszy czoła spojrzeli w górę, tam gdzie Bataliksa toczyła się w cieniutkiej warstwie chmur, jak blado-pomarańczowe koło.