Выбрать главу

— Wejdźcie!

Oyre weszła z ojcem, lecz Laintal Ay nie pobiegł na powitanie, wciąż jeszcze urażony i zbity z tropu miną matki, do której jak gdyby dotarło przed chwilą, że syn nigdy nie dorówna swemu dziadkowi, nie mówiąc już o dawniejszym nosicielu imienia Juli. Aoz Roon, przystojny, zawadiacki, młody łowca w wieku czternastu lat, uśmiechnął się ze współczuciem do Loilanun, zmierzwił czuprynę Laintalowi Ayowi i podążył z kondolencjami do wdowy.

Był rok 19 po Zjednoczeniu i Laintal Ay miał już wyczucie historii. Czaiła się w mdłej woni zalegającej kąty tej wiekowej komnaty pełnej plam wilgoci, liszajów i pajęczyn. Samo słowo „historia” kojarzyło mu się z wieżami, pod którymi wyją wilki o zaśnieżonych zadach, podczas gdy jakiś stary kościsty bohater wydaje ostatnie tchnienie.

Zmarł nie tylko dziadek Juli. Nie żył również Dresyl. Dresyl, cioteczny brat Juliego, cioteczny dziadek Laintala Aya, ojciec Nahkriego i Klilsa. Wtedy również wezwano kapłana i Dresy! odszedł, sztywny, w błoto, w błoto historii. Chłopiec wspominał Dresyla z miłością, za to lękał się swoich swarliwych wujów, owych synów Dresyla — Nahkriego i pyszałka Klilsa. O ile orientował się w tych sprawach, to wbrew temu, co mówiła matka, należało oczekiwać, że zgodnie ze starą tradycją władza przypadnie Nahkriemu i Klilsowi. Przynajmniej są młodzi. A on zostanie dobrym łowcą, i wtedy będą go darzyć szacunkiem, miast lekceważyć, jak teraz. Aoz Roon mu dopomoże.

Tego dnia łowcy nie wyszli z osady. Wszyscy wzięli udział w pogrzebie swego lorda. Wielebny ojciec dokładnie wyznaczył miejsce pod grób, tuż przy dziwnie rzeźbionym kamieniu, gdzie gorące źródła dostatecznie rozmroziły grunt, umożliwiając pochówek.

Aoz Roon towarzyszył obu paniom, żonie i córce Małego Juliego, w drodze na miejsce spoczynku starca. Za nimi szli Laintal Ay i Oyre, szepcząc ze sobą, a z tyłu podążali niewolnicy i fagor Myk. Laintal Ay wprawiał w ruch szczekającego pieska, rozśmieszając Oyre.

Mróz i woda stworzyły przedziwną żałobną scenerię. Na północnym skraju osady biły z gruntu fumarole, źródła i gejzery, zalewając skały i kamienie. Pędzone wiatrem na wschód wody kilku gejzerów jak rozpostarty wachlarz zamarzając przed opadnięciem na ziemię, urosły w skomplikowane, fantastyczne kształty, poprzeplatane niczym sznury. Gorętsze strugi biczowały tę nadbudowę ciepłą wodą, utrzymując ją w niebezpiecznym stanie plastyczności, toteż od czasu do czasu jakaś oderwana bryła waliła się z trzaskiem na skałę, gdzie topniała powoli.

Na przyjęcie dawnego bohatera, niegdysiejszego zdobywcy Embruddocku, wykopano dół. Dwóch ludzi mozolnie wybrało z dołu wodę skórzanymi wiadrami. Tam został złożony Mały Juli, owinięty w zgrzebne płótno, bez żadnych ozdób. Niczego ze sobą nie zabierał. Mieszkańcy Kampannlat i ludzie znający się na rzeczy wiedzieli aż za dobrze, jak tam jest na dole, w świecie mamików: nie było do zabrania nic, co by się tam przydało.

Wokół grobu zebrali się wszyscy mieszkańcy Oldorando, mężczyźni, kobiety — i dzieci, w sumie jakieś sto siedemdziesiąt osób. Psy i gęsi również dołączyły do kompanii, gapiąc się płochliwym, ptasim wzrokiem, podczas gdy ludzie apatycznie przestępowali z nogi na nogę. Było zimno. Bataliksa wisiała wysoko, lecz skryty w chmurach Freyr wstał zaledwie godzinę temu i wciąż marudził na wschodzie. Ludzie byli śniadzi, mocnej budowy, o potężnych członkach i potężnych beczkowatych tułowiach, które stanowiły dziedzictwo każdego, kto był wówczas na tej planecie. Obecnie waga dorosłego osobnika, czy to mężczyzny, czy kobiety, wynosiła, z niewielkim odchyleniem, dwanaście miejscowych tuzów; drastyczne zmiany miały nastąpić później.

Tłoczyli się w dwóch mniej więcej równych liczebnie grupach — w jednej łowcy ze swymi kobietami, w drugiej bracia cechowi ze swoimi, wszyscy spowici w chmurę oddechów. Łowcy byli ubrani w skóry reniferów, których sierść jeżyła się tak gęstą szczotką, że najsilniejsze zamiecie nie rozwiewały włosów tego futra. Bracia cechowi mieli lżejsze stroje, na ogół ze skór rudego jelenia, stosowne do życia bliżej domu. Kilku łowców chełpiło się kożuchami z fagora, lecz te skóry powszechnie uchodziły za niewygodne — zbyt przetłuszczone i za ciężkie.

Znad obu grup unosiła się para, którą porywał wiatr. Okrycia ludzi lśniły wilgocią. Stali nieporuszeni, zapatrzeni. Część kobiet zachowała w pamięci strzępy dawnych wierzeń — te rzucały olbrzymie liście brassimipy, jedynej dostępnej tu zieleni. Liście leciały jak popadło, lądując z głuchym plaśnięciem, czasem wpadając do podmokłej dziury.

Ślepy i głuchy na wszystko, Bondorlonganon robił, co do niego należało. Zacisnąwszy powieki tak mocno, jakby chciał zgnieść własne oczy niczym orzechy, klepał przepisaną modlitwę zebranym wokół poganom. W otwór rzucano łopatami błoto. Starano się nie przedłużać takich spraw ze względu na pogodę i jej wpływ na żywych.

Gdy zasypano dół. Loila Bry krzyknęła rozdzierająco. Wybiegła z tłumu i rzuciła się na grób męża. Aoz Roon podniósł ją prędko i przytrzymał, podczas gdy Nahkri i jego brat przyglądali się z założonymi rękami, na poły rozbawieni. Loila Bry umknęła Aozowi Roonowi z rąk. Schyliwszy się nabrała pełne garście błota i wysmarowała sobie twarz i włosy, nie przestając lamentować. Laintal Ay i Oyre pękali ze śmiechu. Zabawnie było patrzeć, jak dorośli się wygłupiają. Jego świątobliwość dalej odprawiał modły, jak gdyby nic nie zaszło, tylko twarz wykrzywił ze wstrętem. Co za ohydne miejsce ten Embruddock, znane z braku wiary. Dobrze im tak, niech ich mamiki cierpią, tonąc w ziemi do prakamienia.

Wysoka, stara wdowa po Małym Julim pobiegła wśród trzaskających wież lodowych, przez opary, do skutego lodem Voralu. Przerażone gęsi zrywały się przed nią, gdy z krzykiem pędziła brzegiem rzeki, oszalała starucha-demon, która przeżyła już dwadzieścia osiem ciężkich zim. Zawstydzone matki uciszały chichoczące dzieciaki. Nawiedzona stara władczyni skakała po lodzie, sztywno, niepewnie jak marionetka. Jej ciemnoszara postać za tło miała szarości, błękity i biele pustkowi, w których rozgrywały się ich wszystkie dramaty. Podobnie jak Loila Bry, wszyscy obecni balansowali na granicy gradientu entropii. Śmiech dzieciarni, rozpacz, szaleństwo, nawet wstręt były znamionami walki człowieka z wiekuistym zimnem. Choć nikt o tym nie wiedział, losy walki przechylały się już na ich korzyść. Mały Juli, tak jak jego wielki przodek Juli Kapłan, praojciec plemienia, wyłonił się z odwiecznych ciemności i lodów. Młody Laintal Ay był prekursorem mającego nadejść światła.

Gorszące zachowanie Loily Bry ożywiło stypę, która odbyła się po pogrzebie. Świętowali wszyscy. Mały Juli był szczęściarzem, a przynajmniej uchodził za takiego, albowiem w krainie mamików powita go rodzony ojciec. Byli poddani świętowali nie tylko odejście Juliego, lecz i bardziej przyziemną podróż — odjazd jego świątobliwości do Borlien. Kapłana należało wypełnić po gardłodziurki bełtelem i jęczmiennym winem, aby nie przemarzł w drodze do domu. Niewolników — też Borlieńczyków, co jakoś uszło uwagi ojca Bondorlonganona — odprawiono do ładowania sań i zaprzęgania ujadającej sfory. Laintal Ay i Oyre z wesołą gromadą odprowadzili go do bramy południowej. Na widok chłopca twarz kapłana zmarszczyła się jeszcze bardziej — było to coś na kształt uśmiechu. Nagle starzec pochylił się i ucałował Laintala Aya w usta.

— Władza i wiedza tobie, synu! — rzekł.

Nazbyt przejęty, żeby odpowiedzieć, Laintal Ay zasalutował mu swoim psem na pożegnanie. Tej nocy w wieżach, przy ostatnich flaszach, ponownie snuto opowieści o Małym Julim i o tym, jak on i jego ród przybyli do Embruddocku. I o tym, jak niemiło ich powitano.