Kiedy sanie uwoziły utulanego ojca Bondorlonganona przez równinę z powrotem do Borlien, rozstąpiły się chmury. Nad ojcem zajaśniały szczodre gwiazdy, zdobiąc paciorkami nocne niebo. Wśród konstelacji i nieruchomych gwiazd jedno światełko przemykało się po niebie. Nie była to kometa, tylko Ziemska Stacja Obserwacyjna „Avernus”. Z dołu wyglądała jak maleńki świetlny punkcik, którego drogę na niebie śledzili przypadkowi łowcy i podróżni. Z bliska jawiła się jako nieregularny i skomplikowany ciąg obiektów o licznych, ściśle określonych funkcjach.
„Avernus” był domem dla około pięciu tysięcy mężczyzn, kobiet, dzieci i androidów, a wszyscy dorośli byli specjalistami w jakiejś dziedzinie obserwacji planety pod nimi. Helikonii. Podobnej Ziemi planety, szczególnie interesującej mieszkańców Ziemi.
II. PRZESZŁOŚĆ JAK SEN
Zmożony ciepłem i zmęczeniem Laintal Ay usnął na długo przed końcem stypy. Opowieści dalej płynęły nad jego głową, jak wichry, które wieją po planecie, opętane zimną furią. Były to opowieści o czynach mężczyzn, przede wszystkim o ich bohaterstwie, o tym, jak to ten czy ów zabił takie-to-a-takie krwiożercze zwierzę, jak pobił wrogów, a przede wszystkim — w ten wieczór po pogrzebie — jak pierwszy Juli przybył z ciemności, aby ustanowić nowy ład.
Juli usidlał ich wyobraźnię, ponieważ był kapłanem, a mimo to zaparł się wiary dla dobra swego ludu. Stoczył zwycięski bój z bogami, którzy teraz nie mieli nawet imienia. Podstawowa cecha charakteru Juliego, coś pomiędzy brakiem skrupułów a prawością, znajdowała żywy oddźwięk w plemieniu. Jego legenda rosła z ich serc, tak że nawet praprawnuk, drugi Juli, zwany Małym Julim, w ciężkich chwilach zadawał sobie pytanie: „Co zrobiłby Juli?”
Nie rozkwitło jego pierwsze Oldorando, jak nazwał miejsce, do którego zabrał z gór Iskadorę. Tyle tylko, że przetrwało. Żyło w niepewności nad brzegiem zamarzniętego jeziora, jeziora Dorzin, uginając się pod ciosami żywiołów zimy, nieświadome, że owe siły miały się niebawem wyczerpać. Nic na to nie wskazywało za życia Juliego. Być może w tym tkwiła druga przyczyna, dla której dzisiejsi mieszkańcy kamiennych wież Embruddocku chętnie go wspominali: był ich przodkiem, który żył w pełni zimy. Uosabiał ich przetrwanie. Legendy stanowiły tę część ich świadomości, która pierwsza dopuściła możliwość zmiany klimatu.
Pospołu z osadami ukrytymi w wielkich łańcuchach górskich Ouzint tamto pierwsze drewniane Oldorando leżało w pobliżu równika, w środku rozległego tropikalnego kontynentu Kampannlat. Pojęcie kontynentu nie było nikomu znane w czasach Juliego, świat ograniczał się do terenów łowieckich i obozowiska.
Jeden Juli poznał tundry i śnieżne wydmy ciągnące się na północ od Quzint. Jeden Juli poznał podgórze tamtejszego kolosalnego górotworu, który stanowił zachodni kraniec kontynentu znany jako Bariery. Tam wśród siarczystych mrozów leżące powyżej czterech tysięcy metrów nad poziomem morza wulkany dokładały do srogości pogody własną cegiełkę, rozlewając płaskowyż lawy po prastarych skałach wulkanicznych Helikonii.
Ominęła Juliego znajomość straszliwych regionów Nktryhku. Na wschodzie Kampannlatu wyrasta Masyw Wschodni. Ukryta przed oczyma Juliego i innych za chmurami i zamieciami ziemia spiętrza się tu w łańcuchy olbrzymich gór, ukoronowanych wulkaniczną tarczą, przez którą lodowce żłobią sobie drogę w dół ze szczytów o wysokości ponad czternastu tysięcy metrów. Tu żywioły ognia, ziemi i powietrza występowały w prawie czystej postaci, w tyglu zimnej mocy tak wielkiej, że nie dopuszczała do stopienia się ich w mniej przeciwstawne elementy. Ale nawet tutaj, odrobinę później — już po śmierci Małego Juliego — nawet na lodowych pokrywach sięgających niemal stratosfery, bytowali ancipici, twardo trzymający się życia, znajdujący radość w zamieciach.
Upiorne białe pustkowia Tarczy Wschodu znane były fagorom. Nazywali je Nktryhk i uważali za tron białego czarnoksiężnika, który przepędzi z tego świata Synów Freyra, znienawidzone człekoludy. Rozciągając się na północ i południe na przestrzeni blisko trzech i pół tysiąca mil, Nktryhk odgradzał środkową część kontynentu od lodowatych mórz wchodnich. Fale tych mórz biczowały klify Nktryhku, sterczące stromymi ścianami osiemset metrów ponad tonie. Wysokie grzywy fal obracały się w lód, porastając urwiska soplami lub waląc się gradem w kipiel. O tym rozproszone plemiona ludzi nic nie wiedziały.
Ich pokolenia żyły z łowów. Łowy stanowiły osnowę większości opowiadanych historii. Mimo że polowano w gromadzie spiesząc sobie z pomocą, ostatecznie wszystko sprowadzało się do męstwa samotnego łowcy, który w pojedynkę stawiał czoło atakującej go dzikiej bestii. I albo żył, albo umierał. A jeśli żył, żyć mogli i inni, czekające w ukryciu kobiety i dzieci. Jeśli umierał, umierał najprawdopodobniej jego ród.
Toteż ludzie Juliego, owa nieliczna gromadka znad zamarzniętego jeziora, żyli, jak im było dane, zależni od warunków życia tak samo jak zwierzęta. Słuchacze z radością przyjmowali relacje o nadjeziornej osadzie. Łapano tam ryby metodami jeszcze dziś opisywanymi tak dokładnie, że naśladowano je w Voralu. W wytopione przy brzegu rzeki przeręble wrzucano łby jelenie tak samo, jak czynił to ongiś Juli, odławiając smakowite węgorze.
Ludzie Juliego tak samo walczyli z olbrzymimi kołatkami, zabilali jelenie i groźne odyńce, i bronili się przed najazdami fagorów. W zależności od sezonu hodowali bądź szybko dojrzewający jęczmień, bądź żyto. Pili krew wrogów.
Ze związków mężczyzn z kobietami rodziło się mało dzieci. Mieszkańcy Oldorando dojrzewali w wieku siedmiu lat. starzeli się dochodząc do dwudziestu. Nawet kiedy śmiali się i weselili, mróz nie odstępował ich na krok.
Pierwszy Juli, zamarznięte jezioro, przejmujący mróz, przeszłość jak sen — te żywe składniki legendy znane były każdemu i opowiadano o nich po wiele razy. Albowiem jak szczury w norze kryjąca się w Embruddocku garstka ludzi znała tylko takie życie, na jakie była skazana Ludzie zaszyci od dziecka w skóry zwierząt sami po trosze nabierali wilczej natury. Lecz sny i przeszłość jak sen otwierały przed nimi dodatkowe wymiary, w których mogli żyć wszyscy razem.
Ciasno stłoczeni w wieży Nahknego i Klilsa po pogrzebie Małego Juliego, znów rozkoszowali się wspólnie Udziałem w przeszłości jak sen Żeby bardziej ożywić przeszłość, i może przyćmić dzień dzisiejszy, wszyscy pili bełtel rozlewany przez niewolników Nahknego. Po czerwonej krwi bełtel był płynem najwyżej cenionym w Embruddocku.
Pogrzeb Małego Juliego dał im okazję ucieczki od monotonii codziennego życia w świat wyobraźni. I tak raz jeszcze opowiedziano wielką opowieść o przeszłości, o połączeniu się dwóch plemion, tak jak łączy się mężczyzna z kobietą. Opowieść przechodziła z ust do ust, niczym kubek bełtelu, przejmowana przez jednego narratora od drugiego, niemalże bez chwili przerwy.
Dzieciom błyszczały oczy od blasku tlącego się ognia i od bełtelu, który pociągały z drewnianych kubków rodziców Słuchano historii potocznie zwanej Wielką Opowieścią.
W każde święto, nie tylko z okazji pogrzebu, pasowania na łowcę czy tez Zachodu Obojga Słońc, zawsze wśród wydłużających się coraz bardziej cieni znalazł się ktoś kto zawołał: — Posłuchajmy Wielkiej Opowieści.
Była to historia ich przeszłości, a także coś więcej. Była to i historia, i nauka, i cała ich sztuka Nie mieli muzyki, malarstwa ani literatury — nie mieli zgoła nic, co piękne. Zimno strawiło wszystko. Ale pozostała im przeszłość jak sen, przetrwała, aby o niej opowiadać.
Nikt żywiej na tę opowieść nie reagował niż Laintal Ay — chyba ze wcześniej zmorzył go sen. Historia pojednania dwóch wojujących stron, waśni uśmierzonej zjednoczeniem, które plemię z konieczności przyjęło za dogmat wiary — wszystko to było mu bliskie, bowiem złożyło się — i składało — na sagę jego rodziny Dopiero później, gdy dorósł, odkrył, ze zjednoczenie jest pozorne, a ukryta waśń nie wygasła Jednak opowiadacze w dusznej izbie, w obecnym roku 19 po Zjednoczeniu, radośnie zmówili się, żeby opowiedzieć Wielką Opowieść jako historię zjednoczenia i zwycięstwa Na tym polegała ich sztuka krasomowstwa.