Opowiadający podrywali się na nogi recytując fragmenty kolejno z różną pewnością siebie Pierwsi narratorzy mówili o Wielkim Julim i o tym. jak z białych pustkowi na północ od Pannowalu przybył nad skute lodem jezioro zwane Dorzin Jedno pokolenie ustępuje jednak miejsca drugiemu, nawet w legendzie, więc niebawem podniósł się kolejny narrator, aby opowiedzieć o tych wcale nie mniej potężnych, którzy nastali po Julim Tym narratorem była położna Rol Sakil z mężem i śliczną córką Dol u boku, kładła ona pewien nacisk na pikantniejsze strony opowieści, co bardzo przypadło słuchaczom do gustu.
Podczas gdy Laintal Ay przysypiał w cieple. Rol Sakil mówiła o Si synu Juliego i Iskadory Si został głównym łowcą plemienia i wszyscy drżeli przed nim, ponieważ oczy Si patrzyły w rożnych kierunkach Za żonę wziął sobie miejscową kobietę imieniem Kretha czy też wedle zwyczaju jej plemienia Krę Tha Den, która powiła mu syna imieniem Orlik i córkę imieniem Iyfilka.
Oboje, Orlik i Iyfilka, byli dzielni i silni w czasach, kiedy należało do rzadkości przeżycie dwojga dzieci w jednej rodzinie Iyfilce spodobał się Sargotth. czyli Sar Gotth Den, który celował w łowieniu pod lodem jeziora Doizin mylików, ryb z parą kończyn. Od śpiewania Iyfilki pękał lód Porodziła Sar Gotthowi syna, którego nazwali Dresy! Den — imię sławione w legendzie Dresyl spłodził przesławnych braci Nahknego i Klilsa (Śmiechy) Dresyl był ciotecznym dziadkiem Laintala Ava.
„Och, moje ty kochane maleństwo” — wołała Iyfilka do swego dziecka, pieszcząc je ze śmiechem Ale były to czasy, gdy szczepy fagorów przeprawiały się po lodzie na zaprzężonych w kaidawy saniach, napadając na osiedla ludzi Zarówno pogodna Iyfilka, jak i Sar Gotth zginęli w takim napadzie, w trakcie ucieczki brzegiem lodowego jeziora Jedni winili później Sara Gottha za tchórzostwo, inni za brak dostatecznej czujności.
Małego sierotę Dresyla zabrał do siebie WUJ Orlik, który wówczas miał już własnego syna zwanego Julim albo Małym Julim, na cześć pradziadka. Mimo iż wyrósł na olbrzyma, mówiono o nim Mały dla upamiętnienia wielkości jego przodka. Dresyl i Mały Juli stali się parą nierozłącznych przyjaciół i takimi pozostali przez całe życie, na przekór wszelkim przeciwnościom losu. Za młodu była z nich para strasznych zabijaków, tudzież ognistych młodzianów, którzy uwodzili kobiety Den, wywołując niemałe zgorszenie. Niejedno można by powiedzieć na ten temat, gdyby nie obecność pewnych osób. (Śmiechy.)
Wszyscy zgodnie orzekli, że bracia cioteczni, Dresyl i Juli, wyglądają jak bliźniaki — te same władcze, śniade oblicza, orle nosy, krótkie, kędzierzawe brody i bystre oczy. Obaj czujni jak koty, obaj chłopy na schwał. Nosili też bliźniacze futra z identycznym przybraniem kapturów. Ich wrogowie przepowiadali, że obaj tak samo skończą, ale okazało się inaczej, jak usłyszycie w legendzie.
Bez wątpienia starzy mężczyźni i kobiety, których córkom groziło niebezpieczeństwo, prorokowali zły koniec tej zapowietrzonej dwójce — i to im szybciej, tym lepiej. Jedynie owe córki leżąc w ciemności z rozchylonymi nogami, ujeżdżane przez kochanków, czuły, jak dobroczynni są cioteczni bracia i jak bardzo różnią się jeden od drugiego — że Dresyl jest brutalny, a Juli delikatny, delikatny jak piórko i równie łaskotliwy.
Laintal Ay ocknął się w tym punkcie opowieści. Zastanawiał się sennie, jakim u licha cudem jego nieruchawy, przygarbiony dziadek mógł kiedykolwiek łechtać dziewczyny.
Opowieść podjął ktoś z braci cechowej.
Starszyzna nadjeziornego plemienia zebrała się pod przewodem starego szamana, żeby uradzić karę dla Dresyla i Juliego za ich rozpustę. Jedni płonęli gniewem, jako że przemawiała przez nich skryta zazdrość. Drudzy pałali oburzeniem, gdyż będąc sędziwego wieku nie mogli podążać drogą inną niż droga cnoty. (Opowiadacz z przesadą, piskliwym głosem, aby rozbawić słuchaczy, wyłuszczył tę prostą mądrość). Wyrok zapadł jednogłośnie. Mimo że choroby i napaści fagorów — przetrzebiły ich szeregi i potrzebny był każdy łowca, starszyzna uradziła wygnać Juliego i Dresyla z osady. Rzecz jasna, żadnej kobiecie nie pozwolono wystąpić w obronie pary przyjaciół. Ogłoszono wyrok. Juliemu i Dresylowi nie pozostało nic innego, jak spakować manatki. Właśnie zbierali broń i ekwipunek, gdy do obozowiska dotarł półżywy traper z innego plemienia, ze wschodnich obrzeży jeziora. Przybył z wieścią, że przez jezioro znowu ciągną fagory, w niemałej tym razem sile. I że zabijają każdego napotkanego człowieka.
Było to w porze zachodu dwojga słońc. Przerażeni mężczyźni z osady natychmiast zebrali swoje kobiety i dobytek, i podłożyli ogień pod domostwa. Bez chwili zwłoki ruszyli na południe. Mały Juli i Dresyl razem z nimi. Ogień na czerwono-czarnych skrzydłach wzlatywał w niebo za plecami uchodźców, którzy stracili wkrótce z oczu i płomienie, i jezioro.
Podążali wzdłuż rzeki Voral, wędrując dniem i nocą, gdyż Freyr przyświecał nocami w owej porze roku. Najtężsi łowcy szli w szpicy i na skrzydłach głównej grupy, wypatrując żywności i schronienia. W krytycznej sytuacji Juliemu i Dresylowi tymczasowo darowano winy. Gromada liczyła trzydziestu mężczyzn, w tym pięciu starszyzny, dwadzieścia sześć kobiet i dziesięcioro dzieci poniżej siedmiu lat, granicy pełnoletności. Mieli sanie, zaprzężone w psy asokiny. Towarzyszyło im liczne ptactwo domowe i sfora psów łowczych, niektóre bliższe wilkom i szakalom czy ich krzyżówkom; szczeniaki tych ostatnich często dawano dzieciom do zabawy.
Minęło kilka dni wędrówki. Pogoda była łagodna, jednak rzadko napotykali ślady zwierzyny. Pewnego zachodu Freyra dwaj łowcy, Baruin i Skelit, idący w szpicy, zawrócili do głównego oddziału z meldunkiem o dziwnym mieście przed nimi.
— W widłach rzeki i skutej lodem strugi woda bucha w powietrze z głośnym rykiem. I do nieba wznoszą się potężne wieże zbudowane z kamienia. — Tak brzmiał meldunek Baruina i pierwszy opis Emmbruddocku. Baruin opowiedział, jak to nasze kamienne wieże stoją w rzędach i jak je zdobią jaskrawo pomalowane czaszki dla odstraszenia intruzów.
Przystanęli w płytkiej żwirowej kotlinie, naradzając się, co robić. Zjawili się jeszcze dwaj łowcy, wlokąc jakiegoś trapera, którego pojmali, gdy wracał do Embruddocku. Cisnęli go na ziemię i skopali. Wyznał, że Embruddock zamieszkuje plemię Den i że jest to lud spokojny.
Na wieść, że w pobliżu kręci się więcej Denów, pięciu starszych natychmiast zarządziło obejście osady kołem. Zostali jednak zakrzyczani. Młodzi mężczyźni byli za natychmiastowym atakiem z marszu; wówczas to luźno spowinowacone plemię przyjmie ich na równej stopie. Kobiety wrzaskiem wyraziły poparcie, myśląc, jak przyjemnie byłoby mieszkać w domach z kamienia. Ogarnęło ich podniecenie. Trapera zatłuczono pałkami na śmierć. Wszyscy — mężczyźni, kobiety i dzieci — maczali palce w jego krwi i wznosili toast za zwycięstwo. Trupa rzucono psom i ptactwu.
— Dresyl i ja pójdziemy przodem i rozejrzymy się w terenie — rzekł Mały Juli. Powiódł wyzywającym spojrzeniem po łowcach; bez słowa spuścili wzrok. — Zapewniamy wam zwycięstwo. Jeśli wygramy, obejmiemy dowództwo i nie będziemy więcej słuchać starczych bredni. Jeśli przegramy, rzucicie nasze ciała psom na pożarcie.