Выбрать главу

— I słysząc śmiałe słowa Małego Juliego — podjął opowieść następny mówca — psia hałastra podniosła ślepia znad jadła i zawyła na zgodę.

Słuchacze uśmiechnęli się z powagą wspominając ów fakt z przeszłości jak sen.

Teraz opowieść o przeszłości nabrała rumieńców. Zebrani mniej pociągali bełtelu, słuchając, jak cioteczni bracia, Dresyl i Juli, planują zdobycie spokojnego miasta. Towarzyszyło im pięciu wybranych śmiałków, ich imiona pamiętano doskonale: Baruin, Skelit, Maldik, Kurwayn i Duży Afardl, który poległ owego dnia, i to z ręki kobiety. Reszta grupy pozostała na miejscu, aby psy nie zdradziły ich szczekaniem.

Za pokrytą lodem rzeką nie było śniegu. Rosła trawa. Gorąca woda tryskała w powietrze, zasnuwając teren obłokami pary.

— To prawda — zaszemrali słuchacze. — Wciąż jest tak, jak powiadasz.

Samotna kobieta pędziła ścieżką czarne, włochate świnie. Dwoje dzieciaków pluskało się na golasa w fontannach wody. Napastnicy patrzyli. Patrzyli na nasze kamienne wieże, te całe i te w ruinie, stojące wzdłuż wytyczonych ulic. Patrzyli na stary mur miejski, z którego zostało rumowisko. Dziwowali się.

Dresyl z Julim samowtór okrążyli Embruddock. Obejrzeli sobie nasze czworoboczne wieże, o ścianach nachylonych do środka, tak że izba na najwyższym piętrze jest zawsze mniejsza od tych poniżej. Obejrzeli, jak trzymamy zwierzęta na przyziemiu, żeby im było ciepło — z wejściem po pochylni, dla ochrony przed wylewami Voralu. Obejrzeli te wszystkie czaszki zwierząt, jaskrawo pomalowane, wyszczerzone na intruzów. Zawsze mieliśmy czarodziejki, prawda, przyjaciele? Wówczas była to Loila Bry.

No więc stryjeczni bracia obejrzeli też sobie dwóch sędziwych wartowników wysoko na szczycie wielkiej wieży — tej właśnie wieży, przyjaciele — i zakradłszy się w mgnieniu oka wyprawili dziadków na tamten świat. Polała się krew, muszę powiedzieć.

— Kwiatek! — ktoś zawołał.

— Ach, racja. Kwiatek jest ważny. Pamiętacie, jak jezioracy orzekli, że ciotecznych braci czeka ten sam los? Lecz kiedy Dresyl roześmiał się i powiedział: „Będziemy mieli szczęście rządzić tym miastem, bracie”, Juli spoglądał na drobne kwiatki pod nogami, kwiatki o bladych płatkach — zapewne bikinki. „Dobry klimat” — powiedział z podziwem i zerwał kwiatek, i zjadł go.

Przestraszyli się po raz pierwszy słysząc Świstek Czasu, nasz wspaniały, wszystkim znany gejzer. Przyszedłszy do siebie rozmieścili swoje siły w gotowości i czekali na zachód dwojga strażników i na łowców Embruddocku, którzy niczego nieświadomi wracali ze zdobyczą do domu.

Laintal Ay ożywił się przy tych słowach. W przeszłości jak sen były bitwy i właśnie o jednej z nich miał usłyszeć. Ale nowy narrator rzekł:

— Przyjaciele, w tej bitwie każdy z nas miał przodków, którzy jak jeden mąż odeszli dawno temu do świata mamików, nawet jeśli z tej okazji nie zostali wysłani tam przedwcześnie. Wystarczy powiedzieć, że wszyscy oni spisali się dzielnie.

Sam mając jednak młodą krew w żyłach, nie potrafił tak lekko zrezygnować z podniecającego rozdziału i wbrew sobie ciągnął dalej z ogniem w oczach.

Owych prostodusznych i bohaterskich myśliwych zaskoczył fortel Juliego. Nagle na szczycie Zielnej Wieży wykwit! ogień i długie liście płomieni strzeliły w wieczorne niebo. Łowcy, rzecz jasna, krzyknęli na alarm, rzucili broń i popędzili ratować, co się da. Grad oszczepów i kamieni sypnął na nich ze szczytu sąsiedniej wieży. Zbrojni napastnicy wypadli z ukrycia, wznosząc okrzyki i przebijając oszczepami bezbronne ciała. Nasi myśliwi ślizgali się we własnej krwi i padali, ale uśmiercili paru napastników.

Miasto kryło więcej orężnych ludzi, niż przewidywali Juli z Dresylem. Dzielna była nasza brać cechowa. Nadbiegała ze wszystkich stron. Lecz napastnicy walczyli z dziką furią, umacniając się w zdobytych przez siebie domach. Do boju stanąć musiały także młodziki, z których paru obecnych tutaj najlepsze lata ma już za sobą.

Ogień rozprzestrzeniał się. Iskry fruwały nad głowami jak plewy na wietrze, jakby chciały zapalić niebo. W murach i na ulicy szalał krwawy bój. Nasze kobiety chwytały miecze poległych, aby stawić opór żywym. Wszyscy bili się mężnie. Jednak zuchwałość i furia straceńców wzięły górę, nie wspominając już o tym, że dowodził nimi ten, który dzisiaj zszedł do świata mamików, do swych przodków. Wreszcie obrońcy nie zdzierżyli i z krzykiem dali drapaka w gęstniejący zmierzch.

W Dresylu gotowała się krew. Szał zemsty naznaczył mu czoło. Widział, jak Duży Afardl pada martwy u jego boku… zabity od tyłu… i to w dodatku przez kobietę.

— To była moja stara poczciwa babunia! — zawołał Aoz Roon, na co zewsząd odpowiedziano śmiechem i wiwatami. — Odwagi nigdy nie brakowało u nas w rodzinie. Jesteśmy z embruddockiej gliny, nie z oldorandzkiej.

Szał odmienił Dresyla nie do poznania. Twarz mu zsiniała. Kazał swoim ludziom polować na embruddockich mężczyzn i dobijać każdego, kto przeżył. Kobiety kazał spędzić do stajni w tej tutaj wieży, przyjaciele. Straszny to dzień w naszych dziejach… Lecz zwycięzcy pod wodzą Juliego obezwładnili siłą Dresyla, oświadczając mu, że koniec z zabijaniem. Zabijanie rodzi nienawiść. Od jutra wszyscy muszą żyć w pokoju jako jedno silne plemię, bo inaczej nikt się nie ostanie.

Te mądre słowa nic dla Dresyla nie znaczyły. Szamotał się tak długo, aż Baruin przyniósł wiadro zimnej wody i wylał mu na głowę. Wtedy padł bez czucia, pogrążając się w owym śnie bez marzeń sennych, jaki przychodzi jedynie po bitwie. Baruin rzekł do Juliego:

— Prześpij się i ty, z Dresylem i resztą. Ja stanę na straży, żeby nas nie wyrżnęli we śnie.

Tylko że Juli nie mógł spać. Baruinowi nic nie powiedział, ale był ranny i kręciło mu się w głowie. Czuł bliską śmierć, więc chwiejnym krokiem wyszedł na dwór, aby umrzeć pod niebem Wutry, na które lada chwila miał wypłynąć Freyr, jak to w trzeciej kwadrze. Podążył naszą główną ulicą, wśród badyli traw sterczących z błota. Freyrowy świt też miał barwę błota. Juli spostrzegł zwłoki łowcy ze swej drużyny i umykającego od nich chyłkiem psa trupojada. Oparł się o wykruszony mur, dysząc ciężko. Po drugiej stronie ulicy stała świątynia — w ruinie wówczas, tak jak i teraz. Bezmyślnie patrzył na ryty w kamieniu ornament. Nie zapominajmy, że jako człowiek był w owych dniach dzikusem, dopóki Loila Bry go nie ucywilizowała. Spod wrót świątyni smyrgały szczury. Ruszył do świątyni, słysząc jedynie szum w uszach. W dłoni ściskał miecz zabrany powalonemu przeciwnikowi, oręż lepszy od wszystkiego, co sam posiadał, wykuty z dobrego, ciemnego metalu tu, w naszych kuźniach. Trzymając ten miecz przed sobą, wyważył drzwi kopniakiem.

W środku dreptały mleczne lochy i kozy na uwięzi. Wtedy była tam szopa. Rozejrzawszy się Juli dostrzegł klapę w podłodze i usłyszał szepty. Dźwignął klapę za żelazny pierścień. Na dnie sadzawki ciemności u jego stóp kopcił płomyk lampki.

— Kto tam? — zawołał głos.

Głos był męski i sądzę, że wiecie, do kogo należał. Do Walia Ein Dena, ówczesnego lorda Embruddocku, którego wszyscy dobrze pamiętamy. Jakbyśmy go widzieli — wysoki i prosty jak świeca, chociaż młodość jego już uleciała, z długimi czarnymi wąsami na gładko wygolonym obliczu. Wszyscy napomykali o jego oczach, które onieśmielały najśmielszych, i o drapieżnie przystojnej twarzy, w swoim czasie wzruszającej kobiety do łez.

Było to historyczne spotkanie Małego Juliego ze starym władcą. Mały Juli powoli schodził po stopniach, jakby zamierzając mu się poddać. Kilku przebywających z lordem Wallem Einem cechmistrzów zamilkło ze strachu, gdy Juli zszedł do nich, blady jak śmierć, z mieczem w dłoni. Lord Wali Ein rzekł: