Выбрать главу

— Skoro jesteś dzikusem, to znaczy, że przybyłeś mordować, i lepiej załatw to od razu. Rozkazuję ci zabić mnie pierwszego.

— A na co innego zasługujecie, chowając się w piwnicy?

— Jesteśmy starzy i bezradni w boju. Nie zawsze tak było. Patrzyli sobie prosto w oczy. Nikt się nie poruszył. Z ogromnym wysiłkiem Juli przemówił, odnosząc wrażenie, że własny głos dociera do niego z wielkiej dali.

— Starcze, dlaczego pozostawiacie tak wspaniałe miasto tak marnie strzeżone?

Lord Wali Ein odpowiedział ze zwykłą mu powagą:

— Kiedyś było inaczej, a ciebie i twoich ludzi z waszą lichą bronią czekałoby inne powitanie. Wiele stuleci temu ogromne Królestwo Embruddock sięgało hen od Quzint na północy po morze na południu. Panował wtedy Wielki Król Dennis, lecz nastało zimno i całe jego dzieło legło w gruzach. Dziś mniej nas niż kiedykolwiek, bo nie dalej jak w pierwszej kwadrze zeszłego roku najechały miasto białe fagory, jak wicher galopujące na swoich ogromnych wierzchowcach. Wielu naszych najlepszych wojowników, łącznie z moim synem, poległo w obronie Embruddocku i obecnie schodzi do prakamienia. — Westchnąwszy, dodał: — Może odczytałeś napis na tej budowli, jeśli potrafisz czytać. Głosi: „Fagory przed ludźmi”. Właśnie z powodu tego napisu oraz innych spraw wymordowaliśmy swoich kapłanów dwa pokolenia wstecz. Ludzie muszą być przed fagorami, zawsze. Jednak w przyszłości, kto wie, czy przepowiednia się nie ziści.

Mały Juli słuchał lorda w dziwnym odrętwieniu. Kiedy spróbował odpowiedzieć, żadne słowa nie poruszyły jego bezkrwistych warg i poczuł, jak siły ulatują z łoni jego ciała. Jeden ze starców powiedział, ni to z litością, ni to z szyderstwem:

— Młokos jest ranny.

Rozstąpili się, gdy zrobił niepewny krok naprzód. Za nimi zobaczył niskie sklepienie wejścia i korytarz majaczący w słabym świetle wpadającym przez okratowany otwór w stropie. Niewładny zatrzymać się, gdy już ruszył, powłócząc nogami wmaszerował w korytarz. Znacie to uczucie, przyjaciele, ilekroć jesteście pijani — jak teraz.

W korytarzu było wilgotno i gorąco. Gorąco paliło mu policzki. Z boku pojawiły się jakieś kamienne schody. Nie pojmował, gdzie jest, zawodziły go zmysły. Na schodach ukazała się dziewczyna z ognikiem w wyciągniętej dłoni. Jej twarz zawirowała mu przed oczami.

— Moja babcia! — Laintal Ay aż zapiał z dumy. Zasłuchany bez reszty zmieszał się nagle, gdy wszyscy gruchnęli śmiechem.

W tamtej chwili owa panna nie myślała o obdarzaniu świata żadnymi Laintalami Ayami. Gapiła się na Małego Juliego błędnym wzrokiem i powiedziała coś, czego nie mógł zrozumieć. Usiłował jej odpowiedzieć. Słowa nie przeszły mu przez gardło. Ugięły się pod nim kolana i Mały Juli osunął się na posadzkę. Po czym stracił przytomność i wszyscy wokół sądzili, że umarł.

W tym dramatycznym momencie opowiadający ustąpił miejsca staremu łowcy, który patrzył na te sprawy chłodniejszym okiem.

Tym razem Wutra uznał za stosowne darować Juliemu życie. Dresyl wziął wszystko w swoje ręce, gdy jego brat cioteczny leżał i kurował rany. Sądzę, że znalazłszy się wśród ludzi jak my cywilizowanych, Dresyl wstydził się swej żądzy krwi i robił wszystko, byśmy przestali uważać go za dzikusa. A może wspomniał łagodność swego ojca Sara Gottha i słodycz matki, Iyfilki, zabitych przez hordę nienawistnych fagorów. Zajął Wieżę Prasta, dawny skład soli, i wprowadziwszy się na najwyższe piętro rządził niczym prawowity lord, Juli zaś spoczywał na posłaniu w komnacie pod nim.

Wielu łącznie ze mną nie lubiło wówczas Dresyla, traktując go jako zwykłego najeźdźcę. Nie mogliśmy ścierpieć, że nam rozkazuje. Ale pojąwszy, do czego zmiesza, bez szemrania przyznaliśmy mu rację. My, embruddokczycy, byliśmy wówczas zdemoralizowani. Dresyl przywrócił nam bojowego ducha i wolę walki.

— To był wielki człowiek, mój ojciec, i dołożę każdemu, kto źle o nim mówi — zawołał Nahkri, zrywając się i wymachując pięścią. Wymachiwał nią tak zawzięcie, że prawie fiknął na plecy i brat musiał go wesprzeć.

— Nikt nie mówi tu źle o Dresylu. Ze szczytu swej wieży obejmował spojrzeniem i całą okolicę, górzystą na północy, skąd przybył, płaską od południa, z gejzerami i gorącymi źródłami, nie znanymi mu do tej pory.

Podziwiał zwłaszcza Świstek Czasu, nasz wspaniały regularny gejzer, wybuchający z gwizdem demona wichru. Pamiętam, że zapytał mnie o wielkie bębny, jak je nazwał, rozsiane po całym terenie. Nigdy jeszcze nie widział radżababy. Przypominały mu wieżyce czarnoksiężnika, płaskie na szczycie, zbudowane z nie znanego drewna. Choć nie był głupi, to jednak nie poznał, że patrzy na drzewa. Był przede wszystkim Od roboty, nie od patrzenia. Przydzielił kwatery, całe swoje plemię znad zamarzniętego jeziora rozlokowując po różnych wieżach. Obyśmy wszyscy podzielali mądrość, jaką wykazał twój ojciec, Nahkri. Mimo że wielu z nas wówczas sarkało, Dresyl dopilnował, aby jego i nasi ludzie zamieszkali razem. Zakazał bijatyk, wszystko polecił dzielić sprawiedliwie. Ta zasada bardziej niż cokolwiek innego doprowadziła do naszego szczęśliwego zjednoczenia.

Zakwaterowując rodziny policzył wszystkich. Pisać nie umiał, ale bracia cechowi sporządzili wykaz. Ze starego plemienia było nas tu czterdziestu jeden mężczyzn, czterdzieści pięć kobiet i jedenaścioro dzieci poniżej siedmiu lat. Razem wziąwszy dziewięćdziesiąt jeden osób. Z plemienia znad zamarzniętego jeziora walkę przeżyło sześćdziesiąt jeden osób. W sumie stu pięćdziesięciu ośmiu ludzi. Całkiem sporo. Jako chłopiec cieszyłem się, że powróciło tu życie. To znaczy powróciło po śmierci. Powiedziałem Dresylowi: „Polubisz życie w Embruddocku”.

„Teraz Embruddock nazywa się Oldorando, chłopcze” — rzekł. Do dziś pamiętam jego spojrzenie.

— Posłuchajmy jeszcze o Julim — zażądał ktoś, narażając się na gniew Nahkriego i Klilsa.

Stary łowca siadł zasapany, a jego miejsce zajął młodszy mężczyzna.

Rana Małego Juliego zabliźniała się powoli. Ze swym ciotecznym bratem chodził już na krótkie wypady w teren, na rozpoznanie łowieckich i obronnych właściwości nowego terytorium. Wieczorami gawędzili ze starym lordem. Próbował wyłożyć im historię naszej ziemi, ale nie zawsze ich interesowała. Mówił o minionych stuleciach, tych sprzed nadejścia zimna. O prymitywnych ludziach z ciepłych czasów, — którzy dawno temu wpadli na pomysł budowania wieź z palonej gliny i z drewna. Jak potem glinę zastąpił kamień, ale sprawdzone założenia konstrukcji pozostały nie zmienione. Jak kamień przetrwał wiele stuleci. O licznych podziemnych korytarzach, których było jeszcze więcej w lepszych czasach. Opowiedział im o upadku Embruddocku, który dziś jest zaledwie maleńką osadą. Ongiś wznosiło się tu dumne miasto, a jego mieszkańcy władali krainą na wiele tysięcy mil wokoło. Powiadają, że w owych czasach nie było strasznych fagorów.

Juli zaś i jego cioteczny brat Dresyl chodzili wielkimi krokami po komnacie starego lorda i słuchali, marszcząc brwi i spierając się, zawsze jednak z szacunkiem. Zapytali o gejzery, których gorące wody darzą nas ciepłem. Stary lord opowiedział im wszystko o Świstku Czasu, symbolu naszej niezłomnej nadziei. Opowiedział, jak Świstek Czasu wygwizduje punktualnie godziny od początku świata. Jest przecież naszym zegarem, czyż nie tak? Niepotrzebni nam strażnicy nieba. Świstek Czasu pomaga władzom prowadzić archiwum rejestrów, obowiązkowo sporządzanych przez cechmistrzów. Cioteczni bracia ze zdumieniem odkryli, że godzina ma czterdzieści minut, a minuta sto sekund oraz że dzień ma dwadzieścia pięć godzin, a rok czterysta osiemdziesiąt dni. My o takich rzeczach dowiadujemy się mając jeszcze mleko pod nosem. Musieli również przyjąć do wiadomości, że był to rok 18 według lordarza; osiemnaście lat panował nasz lord. Takich zdobyczy cywilizacji nie znano nad zamarzniętym jeziorem.