Nie myślcie, że mam coś przeciwko ciotecznym braciom. Choć barbarzyńcy, wkrótce dokładnie poznali naszą cechową organizację wyrobników, jej siedem cechów dla siedmiu różnych sztuk, wśród nich prym wiodących wyrobników metali, do których, nie chwaląc się, z dumą przyznaję, ja sam należę. Cechmistrze każdego cechu zasiadali wówczas w radzie lordowskiej, tak samo jak teraz. Chociaż, moim zdaniem, cech wyrobników metali powinien mieć w niej dwóch przedstawicieli, ponieważ my jesteśmy najważniejsi, bez dwóch zdań.
Po burzy gwizdów i śmiechów znów puszczono bełtel w koło i opowieść podjęła kobieta nie pierwszej już młodości.
— Ja wam teraz opowiem o czymś znacznie ciekawszym niż pisanie czy mierzenie czasu. Na pewno chcecie wiedzieć, co się działo z Julim, kiedy zaleczył swoją ranę. No więc powiem wam w paru słowach. Zadurzył się — a to, rzec można, gorsze jest od rany, ponieważ nigdy się nieborak z tej miłości nie wykurował.
Stary nasz lord Wali Ein mądrze robił trzymając pod kloszem swą rozpieszczoną córkę Loilę Bry Den, która tak się dzisiaj, biedaczka, naawanturowała. Musiał się wpierw przekonać, czy najeźdźcy to nie banda hultajów. Bo prześliczna była wówczas Loila Bry, i zgrabna, i dorodna gdzie trzeba, żeby chłop miał co do ręki wziąć, a poruszała się jak królowa, co zresztą wszyscy pamiętamy. Aż pewnego dnia w swojej komnacie na szczycie wieży nasz stary lord przedstawił ją Małemu Juliemu.
Juli raz już spotkał się z Loila Bry. Ujrzał ją owej strasznej bitewnej nocy, kiedy, jak słyszeliśmy, mało nie zmarł od ran. Tak, ta czarnooka piękność o śnieżnobiałych policzkach i ustach jak skrzydło ptaka, o której mówił nasz przyjaciel, to była właśnie ona. Piękność nad pięknościami, bowiem kobiety znad jeziora Dorzin nie grzeszyły urodą, na mój gust. Twarz jakby wyrysowana idealną linią na aksamicie skóry, a owe usta, wargi o wytwornym łuku, barwiła delikatnie cynamonową szminką. Prawdę mówiąc trochę ją przypominałam za moich panieńskich lat.
Taka była Loila Bry, gdy Juli ujrzał ją po raz pierwszy. Najwspanialszy klejnot tego miasta. Nieprzystępna, samotna dziewczyna, unikana przez ludzi, chociaż ja lubiłam jej sposób bycia. Juli stracił głowę. Stale szukał okazji, żeby przebywać z nią sam na sam, czy to na dworze, czy — jeszcze lepiej — w Wielkiej Wieży, w czterech ścianach komnaty z porcelanowym oknem, gdzie mieszka po dziś dzień. Jak gdyby dostawał gorączki na widok tej dziewczyny. Zupełnie nad sobą nie panował w jej obecności. Przechwalał się, chełpił, robił z siebie skończonego idiotę. Wielu mężczyzn podobnie wariuje, ale im to oczywiście mija.
A Loila Bry, złożywszy dłonie na podołku, siedziała sobie jak słodkie szczeniątko, patrząc i uśmiechając się tym swoim nieodgadnionym uśmiechem. Nie warto dodawać, że go prowokowała, rzecz jasna. Nosiła długą, szeroką suknię, zdobioną koralikami — nie futro, jak my wszystkie. Słyszałam, że futro nosiła pod suknią. Lecz owa suknia była niezwykła i sięgała prawie do samej ziemi. Chciałabym mieć taką suknię…
Sposób mówienia Loily Bry do dziś pozostał mieszaniną metafor i zagadek. Juli nigdy czegoś podobnego nie słyszał nad brzegami jeziora Dorzin. Peszyło go to, więc tym bardziej się chełpił. Akurat przechwalał się, jaki to z niego łowca, gdy powiedziała — znacie ten jej głos niby muzyka:
— Żyjemy pośród najróżniejszych ciemności. Mamy je przenikać czy ich unikać?
Wytrzeszczył na nią oczy, kiedy tak przed nim siedziała piękna w owej tkanej sukni, całej obszytej koralikami, pięknymi, jak mówiłam, koralikami. Spytał, czy nie za ciemno jej w izbie. Zaśmiała się.
— Jak myślisz, Juli, gdzie jest najciemniej na świecie? Jak biedny głuptak odparł:
— Słyszałem, że w dalekim Pannowalu jest ciemno. Nasz wielki przodek, którego imię noszę, przybył z Pannowalu i opowiadał, że tam jest ciemno. Mówił, że Pannowal jest pod górami, ale ja w to nie wierzę. Tak opowiadano sobie tylko w dawnych czasach.
Loila Bry przyjrzała się koniuszkom swoich palców, spoczywającym jak drobne różowe koraliki na podołku tej pięknej sukni.
— Ja myślę, że najciemniej na świecie jest w ludzkich głowach.
Zbaraniał. Zrobiła z niego skończonego durnia. Nie powinnam tak mówić o zmarłych, prawda? Ale on naprawdę był trochę głupawy…
Miała zwyczaj mącenia mu w głowie przedziwnymi gadkami. Wiecie, co wygadywała?
„Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, o ile więcej wiemy, niż umiemy powiedzieć?” To fakt, prawda? „Pragnę, by zjawił się ktoś — tak mówiła — ktoś, komu mogłabym powiedzieć wszystko, ktoś, dla kogo mowa jest jak morze kołyszące jego łódź. Wtedy podniosłabym swój ciemny żagiel…” Nie wiem, co mu jeszcze plotła.
A Juli, leżąc bezsennie po nocach, ściskał zranione miejsce i kto wie, co jeszcze, i rozmyślał o tej czarodziejce, rozmyślał o jej piękności i w jątrzących słowach: „…ktoś, dla kogo mowa jest jak morze, kołyszące jego łódź…” Już sama melodia tego zdania wydawała mu się melodią Loily Bry i niczyją więcej. Pragnął znaleźć się na owym morzu i pożeglować z nią — dokądkolwiek.
— Dosyć tego babskiego gadania — zawołał Klils, dźwignąwszy się na nogi. — Ona rzuciła na niego urok, ojciec tak powiedział. Ojciec powiedział nam też, ile dobrego stryj Juli zrobił na początku, zanim ona nie zaćmiła mu rozumu.
Zaczął im opowiadać.
— Wracając do zdrowia. Mały Juli poznał Oldorandojak własną kieszeń. Poznał plan zabudowy, z Wielką Wieżą na jednym końcu głównej ulicy i starą świątynią na drugim. Po jednej stronie dom kobiet i siedziby łowców, po drugiej wieże cechowe wyrobników. Wokół ruiny. Poznał system ogrzewania wież — kamienne rury doprowadzające wodę z gorących źródeł. Dziś nie potrafilibyśmy zbudować nic ani w połowie tak wspaniałego.
Kiedy zobaczył, jak tu jest, zobaczył też, jak być powinno. Z pomocą mojego ojca Juli zaplanował odpowiednie fortyfikacje, dla obrony przed dalszymi napaściami, zwłaszcza ze strony fagorów. Słyszeliście, jak każdego zapędzano do kopania fosy i sypania za nią wału z mocną palisadą na szczycie. To był świetny pomysł, mimo że kosztował nas pęcherze na dłoniach.
Powołano stałych czatowników, rozstawiając ich w czterech rogach, jak i dziś. To też robota Małego Juliego i mojego ojca. Czatownicy otrzymali rogi, w które mieli dąć w razie napaści, te same rogi, jakich używamy do dziś.
Po czatownikach z prawdziwego zdarzenia przyszła kolej na prawdziwe łowy. Przed zjednoczeniem naszych plemion ludzie przymierali głodem. Jak tylko miasto zostało obwałowane, mój ojciec Dresyl kazał łowcom wyhodować rasowego psa myśliwskiego. Inne ścierwojady można było przepędzić. Sfory gończych psów potrafią powalić zwierzynę i ścigać ją szybciej od nas. Z tym psem wyszło nie za bardzo, ale moglibyśmy spróbować po raz drugi.
Co jeszcze? Cechy powiększyły szeregi. Farbiarze zwerbowali trochę dzieci spośród nowo przybyłych. Ze znanych złóż gliny wytwarzano dla wszystkich nowe kubki i talerze. Wykuwano więcej mieczy. Wszyscy musieli pracować dla wspólnego dobra. Nikt nie głodował. Mój ojciec omal nie zaharował się na śmierć. Nie zapominajcie, moczymordy jedne, o Dresylu, kiedy wspominacie jego brata. On był dużo lepszy od niego. Lepszy był, lepszy.