Mówił, że moc promieniuje od środka ku obwodowi, tak jak promieniuje moc od przodków do potomków, czyli od mamunów poprzez mamiki do żywych. Słupy wytyczały śródziemne oktawy. Każdy mężczyzna i każda kobieta rodzi się w tej czy innej oktawie. Moc oktaw waha się w zależności od pory roku, decydując o męskiej bądź żeńskiej płci przychodzącego na świat noworodka. Oktawy ciągną się jak ziemia długa i szeroka, hen, aż po dalekie morza. Najszczęśliwiej żyją ludzie, którzy trzymają się swoich oktaw śródziemnych. Jedynie pogrzebani w swoich macierzystych oktawach śródziemnych mogą jako mamiki liczyć na porozumiewanie się ze swoimi dziećmi. A ich dzieci, kiedy przyjdzie im czas wyruszyć w drogę do świata dolnego, również powinni leżeć we właściwej oktawie śródziemnej. Dłonią niby tasakiem stary Asurr Tal ćwiartował otaczające ich wzgórza i doliny.
— Pamiętając o tej prostej zasadzie możesz wywołać ojca. Słowo cichnie jak echo po górskich dolinach, od jednego minionego pokolenia do następnego, przez królestwa umarłych, którzy liczbą przewyższają żywych, tak jak wszy liczebnie przewyższają ludzi.
Wpatrując się w goły stok górski Juli poczuł, jak narasta w nim wielkie obrzydzenie do tej nauki. Jeszcze nie tak dawno interesowali go tylko żywi i czuł się wolny jak ptak.
— O czym tu gadać z nieboszczykami — rzekł ponuro. — Żywi nie powinni zadawać się z umarłymi. Nasze miejsce jest tutaj, nasze drogi są na ziemi.
Staruch prychnął, złapał Juliego poufale za futrzany rękaw i wskazał pod nogi.
— Tak by się zdawało, tak by się zdawało. Niestety, z prawa istnienia wynika, że nasze miejsce jest i tu na górze, i tam w dole, w piachu. Musimy nauczyć się czerpania korzyści z mamików, tak jak czerpiemy korzyści ze zwierząt.
— Umarli powinni siedzieć tam, gdzie ich miejsce.
— Ano… jeśli o to chodzi, sam umrzesz pewnego dnia. Poza tym pani Loila Bry życzy sobie, abyś poznał te sprawy, tak czy nie?
Juli miał ochotę wrzasnąć: Nienawidzę umarłych i niczego od nich nie chcę!
Ale zdusił w sobie słowa i milczał. I to było jego zgubą.
Mimo że Mały Juli opanował rytuał wywoływania ojców, to jednak nigdy nie zdołał nawiązać kontaktu ze swoim ojcem ani tym bardziej z pierwszym Julim. Umarli nie odpowiadali na wezwania. Loila Bry wyjaśniła mu to: jego rodzice zostali pochowani w niewłaściwej oktawie śródziemnej. Nikt do końca nie zgłębił sekretów świata dolnego. A im bardziej Juli starał się je poznać, w tym większą popadał zależność od swojej małżonki.
Dresyl tymczasem, w porozumieniu ze starym lordem, niestrudzenie pracował dla dobra wspólnoty. Nigdy nie stracił serca do Juliego, a nawet przysyłał obu synów, żeby liznęli trochę wiedzy ze szczodrej krynicy, jaką była ich ciotka dziwaczka. Ale też nigdy nie pozwalał im długo przesiadywać, żeby ich nie urzekła.
Dwa lata po tym, jak Dresylowi urodził się Nahkri, Loila Bry obdarzyła Małego Juliego córką. Nazwali ją Loilanun. Z pomocą położnej przyszła Loilanun na świat w komnacie wieży, pod porcelanowym oknem. Loila Bry przy współudziale Juliego podarowała córce szczególny upominek. Dali jej — a za jej pośrednictwem całemu Oldorando — kalendarz.
Z powodu braku ciągłości stuleci Embruddock miał więcej kalendarzy niż jeden. Spośród trzech poprzednich najszerzej posługiwano się tak zwanym lordarzem. Lordarz po prostu liczył lata od objęcia władzy przez ostatniego losda. Pozostałe dwa uchodziły za przestarzałe, zaś jeden z nich, ancipitarz, za złowróżbny; dlatego został odrzucony i dlatego też nigdy nie wyszedł całkiem z użycia. Dennisarz używał wielkich liczb i był niezbyt zrozumiały, od kiedy miasto pozbyło się kapłanów.
Wedle tych starych kalendarzy urodziny Loilanun przypadały odpowiednio w latach 21, 343 i 423. Teraz ogłoszono, że przyszła na świat w roku trzecim po Zjednoczeniu. Odtąd rachuba czasu opierała się na liczbie lat od połączenia Embruddocku z Oldorandem. Mieszkańcy przyjęli dar z równą obojętnością, co i nowinę, że w pobliżu grasuje banda ancipitów.
Pewnego wschodu Bataliksy, kiedy chmury były gęste jak flegma, a siwa szadź upstrzyła pradawne mury osady, ze wschodniej wieży zagrały czatownicze rogi. Odpowiedziało im ogólne poruszenie i larum. Dresyl polecił zamknąć wszystkie kobiety w Wieży Kobiet, gdzie większość z nich akurat pracowała. Zebrał ludzi pod bronią na wałach. Jego mali synowie stanęli przy nim rozdygotani, wypatrując oczy w kierunku wschodzącego słońca. Z szarej dali poranka wyłoniły się rogi.
Nieprzyjaciel uderzył w wielkiej sile. Nad pieszymi fagorami górowali dwaj jeźdźcy i ich kaidawy, tylko u fagorów spotykane rogate wierzchowce o sztywnej, rudej sierści tak gęstej, że niestraszne im były największe mrozy. Kiedy szturmujący doszli do palisady, Dresyl kazał jednemu z łowców zwalić niewielką ziemną tamę, usypaną wcześniej w celu spiętrzenia gorących wód gejzeru. Pagóry wściekle nienawidzą wody. Rzeka ukropu runęła nagle, wirując im wokół kolan, powodując straszny zamęt w ich szeregach. Obrońcy poszli za ciosem do ataku.
Jeden kaidaw zwalił się w żółtawy muł i leżał wierzgając kopytami, dopóki celnie rzucony oszczep nie przeszył mu serca. Ogarnięte paniką drugie ogromne zwierzę wykonało skok z miejsca, przesadzając palisadę. To była legendarna lansada rogatego rumaka, którą niewielu ludzi oglądało na własne oczy. Kaidaw wylądował w gromadzie oldorandzkich wojowników. Zatłukli go pałami i pojmali jeźdźca. Wielu napastników poraniono kamieniami. W końcu fagory pierzchły, zabiwszy tylko jednego łowcę. Obrońcy byli wyczerpani. Niektórzy, szukając wytchnienia, pławili się w gorących źródłach.
Dresyl ogłosił wspaniałe zwycięstwo połączonych plemion. Wielkimi krokami przemierzał pobojowisko, jakby ogarnięty szałem, z chmurą tryumfu na czole, pokrzykując do nich, że są teraz jednym plemieniem i że przeszli chrzest krwi. Od tej chwili wszyscy będą pracować dla wszystkich i wszystko będzie rozkwitać.
Słuchały go zebrane wokół kobiety, poszeptując ze sobą, podczas gdy mężczyźni leżeli plackiem odzyskując siły. Był rok szósty.
Mięso kaidawa jest smakowite. Dresyl zarządził uroczystą biesiadę, ustalając jej początek po zachodzie pary strażników. Tusza kaidawa po sparzeniu w źródle piekła się nad rozpalonym na placu ogniskiem. Wino jęczmienne i bełtel czekały w obfitości na obchody zwycięstwa. Dresyl wygłosił mowę, po nim przemawiał stary lord Wali Ein. Odśpiewano pieśni. Nadzorca niewolników przywiódł pojmanego fagora.
Nikt z obecnych w ów wieczór roku szóstego nie miał powodu, by żywić złe przeczucia. Ludzie raz jeszcze pokonali swoich odwiecznych wrogów i każdy zamierzał świętować zwycięstwo. Uświetnić je miała śmierć jeńca. Oldorandczycy nie mogli naturalnie wiedzieć, jak ważną figurą jest ich jeniec wśród rasy ancipitów ani że jego śmierć będzie latami powracać jak fala aż po dzień, w którym zwycięzców i ich potomstwo dosięgnie straszliwa zemsta.
Umilkli mieszkańcy Oldorando na widok potwora, toczącego po nich nienawistnym spojrzeniem wielkich rubinowych oczu. Ręce miał skrępowane z tyłu rzemieniem. Niespokojnie grzebał ziemię zrogowaciałymi stopami. W zapadającym mroku wyglądał jak olbrzym, jak zmora z najstraszniejszych nocnych snów, jak widziadło z płytkich snów półdniowych. Okrywało go białe, skołtunione futro, splamione w błocie i w boju. Przed zwycięskimi ludźmi stał w postawie hardej, wydzielając silną woń, kościstą głowę z parą długich rogów wysunąwszy w przód, nisko pomiędzy ramionami. Lepki biały mlecz zapuszczał w szczeliny nozdrzy, to w jedną, to w drugą.