Выбрать главу

Osobliwy miał rynsztunek. Szeroki, skrojony ze skóry fartuch przewiązany w pasie, na kostkach i łokciach po parze ostróg z bodźcami zakończonymi kolcem. Wspaniałe, ostre jak brzytwa rogi sterczały z metalowej osłony, oplatającej olbrzymią czaszkę niczym kantar. Na środku czoła pomiędzy oczami osłona rozwidlała się i zachodziła za uszy, na długie żuchwy i pod brodę, gdzie była spięta misterną zapinką.

Baruin wystąpił naprzód i rzekł:

— Widzicie, co znaczy działać razem. Złapaliśmy wodza. Z taką koroną na głowie ta bestia przewodzi komponentowi. Obejrzyjcie go sobie dobrze, młokosy, bo nigdy nie widzieliście fagora z bliska, a są naszymi odwiecznymi wrogami o każdej porze dnia i nocy.

Wielu młodych łowców obstąpiło jeńca, szarpiąc za zmierzwione futro. Stał nieporuszony, jedynie zapierdział z hukiem niewielkiego gromu. Odskoczyli wystraszeni.

— Fagory organizują swe hordy w komponenty — wyjaśnił Dresyl. — Większość mówi olonetem. Biorą ludzi do niewoli i są tak zezwierzęceni, że zjadają swoich jeńców. Jako wódz to bydlę rozumie wszystko, co mówimy. Nie mam racji? — Walnął w kosmaty bark. Stwór zmierzył go zimnym spojrzeniem. Stojący obok Dresyla stary lord powiedział:

— Samce fagorów zowią się bykuny, a samice gildy lub fildy, o ile wiem. Samce i samice pospołu biorą udział w zbójeckich wyprawach i wałcza ramię w ramię. Są to stworzenia lodu i ciemności. Wasz wielki przodek Juli ostrzegał przed nimi. Przynoszą chorobę i śmierć.

I oto fagor przemówił olonetem, głosem ochrypłym, warczącym.

— Was wszystkich, nędzne Syny Freyra, zmiecie ostateczna śnieżyca! Ten świat, to miasto do nas należy, do ancipitów.

Kobiety były wylęknione. Zaczęły ciskać kamieniami w demona, który nagle przemówił ludzkim głosem.

— Zabić go, zabić! — wrzeszczały. Dresyl wskazał wyciągniętym ramieniem:

— Na szczyt Zielnej Wieży z nim, przyjaciele! Na szczyt z nim i zrzucić go na łeb!

— Tak jest, na łeb! — zaryczał tłum i wnet co śmielsi łowcy obskoczyli wielkie, zapierające się cielsko i powlekli je siłą w stronę pobliskiej wieży. Towarzyszyła temu ogromna wrzawa i tumult, a dzieciarnia wydzierając się biegała wokół starszych. Wśród tych urwisów byli synowie Dresyla, Nahkri i Klils, ledwo odrośle od ziemi pędraki. Oba maluchy bez trudu przemykały między nogami dorosłych, aż natknęły się na prawą nogę fagora, sterczącą niczym kosmaty słup na ich drodze.

— Ty dotknij.

— Nie, ty.

— Boisz się, tchórzu!

— Sam jesteś tchórzem!

Wystawili pulchne palce i razem dotknęli nogi. Pod mierzwą sierści zafalowały potężne mięśnie. Odnóże podniosło się, trójpalca racica plasnęła w błoto.

Mimo że te dziwaczne stworzenia władały językiem oloneckim, nic a nic nie łączyło ich z ludźmi. Myśli w ich głowach biegły innymi szlejami. Starzy myśliwi wiedzieli, że w ich potężnych torsach wnętrzności znajdują się powyżej płuc. Ich jakby mechaniczny chód wskazywał na połączenie stawowe odmienne niż u ludzi. W stawach u człowieka znanych jako łokieć i kolano, fagorze przedramię lub goleń wykręcały się pod nieprawdopodobnym kątem. Dość było tego jednego dziwactwa natury, żeby wywołać paniczny lęk w sercach małych chłopców. Przez chwilę dotykali nieznanego. Cofnąwszy ręce, jakby sparzył ich ogień — w rzeczywistości temperatura ciała ancipity jest niższa niż u człowieka — urwisy wymieniły spłoszone spojrzenia, po czym rozryczały się ze strachu. Dly Hoin porwała chłopców w ramiona. Tymczasem Dresyl z kompanami odholowali straszydło kawałek dalej. Mimo że szarpał się w pętach, wepchnęli wielkiego fagora w drzwi wieży. Na placu podniecony tłum nasłuchiwał zgiełku z wieży, przemieszczającego się ku jej szczytowi. W gęste od zapachów i dymu powietrze wzleciał okrzyk radości, gdy pierwszy z łowców stanął na dachu. Za plecami gapiów skwierczała zostawiona bez opieki tusza kaidawa; woń pieczystego zmieszana z dymem ogniska zasnuła krąg placu, pełen zadartych w górę twarzy. Drugi radosny okrzyk, jeszcze głośniejszy, powitał wywleczonego wodza fagorów, który ukazał się czarny na tle nieba.

— Na dół go! — zawyły połączone nienawiścią gardła. Olbrzymi wódz stawiał czoło ławie oprawców. Zaryczał, kłuty sztyletami. Wtem, jak gdyby uświadomiwszy sobie, że gra skończona, wskoczył na blankę i stając na krawędzi zmierzył nienawistnym spojrzeniem cisnący się w dole tłum. W ostatnim porywie wściekłości rozerwał pęta. Rozpostarłszy ramiona odbił się potężnie i wspaniałym susem poszybował daleko od wieży. Tłum zbyt późno próbował się rozproszyć. Wielkie cielsko runęło w dół, miażdżąc pod sobą troje ludzi, mężczyznę, kobietę i dziecko. Dziecko zginęło na miejscu. Z piersi zebranych wyrwał się jęk przerażenia i rozpaczy.

Ogromny zwierz żył mimo wszystko. Dźwignął się na zgruchotane nogi, naprzeciw łowcom i ich sztyletom zemsty. Kłuli go wszyscy, kłuli gęste futro, kłuli prężne mięśnie. Szarpał się, a gęsta, żółta posoka płynęła niepowstrzymaną strugą na zdeptaną ziemię.

W czasie, gdy rozgrywały się te okropne wypadki. Mały Juli przebywał w komnacie z Loila Bry i maleńką córką. Ilekroć sięgał po ubranie, żeby wziąć udział w walce. Loila Bry uderzała w płacz, że się źle czuje i żeby nie zostawiał jej samej. Uwiesiwszy się na nim zamknęła mu bladymi wargami usta, nie puszczając go od siebie.

Odtąd Dresyl miał w pogardzie swego ciotecznego brata. Jednak go nie zabił, choć miał ochotę, a czasy były okrutne. Nie zapomniał bowiem lekcji i wiedział, że przelana krew dzieli plemię. Za rządów jego synów zapomniano o tym.

Wyrozumiałość Dresyla, oparta na zrodzonej w dzieciństwie przyjaźni, kiedy Dresyl jeszcze nie dorobił się siwych włosów w brodzie ani nawet brody, oddziaływała korzystnie na wspólnotę i przysporzyła mu szacunku. A to, czego Juli nauczył się kosztem własnego ducha bojowego, miało zaowocować w przyszłych latach.

Wkrótce po wstrząsie wywołanym pojawieniem się wśród nich wodza fagorów, społeczność przeżyła kolejny cios. Połowę mieszkańców Oldorando powaliła zagadkowa choroba z objawami gorączki, skurczów i wysypki. Pierwsi padli jej ofiarą łowcy, którzy wpychali fagora na szczyt Zielnej Wieży. W związku z tym przez wiele dni prawie nie polowano. Pod nóż szły udomowione świnie i gęsi. Zmarła pewna kobieta w ciąży i po odejściu do świata dolnego drogocennych dwóch istot cała osada okryła się żałobą. Juli, Loila Bry i ich córki uniknęli choroby. Niebawem społeczny krwiobieg pozbył się dolegliwości i życie wróciło do normy. Ale wieść o zabiciu fagora ruszyła z osady w świat.

I przez jakiś czas klimat nadal był okrutny dla rodzaju ludzkiego. Mroźne podmuchy zawsze wciskały się w każdą najmniejszą szparę w źle zszytym ubiorze.

Dwoje strażników światła, Freyr i Bataliksa, pełniło wyznaczoną im służbę, a Świstek Czasu gwizdał regularnie jak zwykle. Przez pół roku strażnicy razem świecili na niebie. Po czym pory ich zachodów rozchodziły się stopniowo, aż wreszcie Freyr zawładnął niebiosami dnia, a Bataliksa — nocy; noc była wówczas niepodobna do nocy, dzień ledwo zasługiwał, by go nazwać dniem. Następnie strażnicy pogodzili się: dni stały się jasne dwojgiem słońc, noce jak smoła.

Pewnej kwadry, kiedy jedynie bystrookie gwiazdy spoglądały z wysoka na Oldorando, zmarł stary lord Wali Ein Den; zszedł do świata dolnego, zostając mamikiem i tonąc do prakamienia.