Jeszcze jeden rok dobiegł końca i jeszcze jeden. Jedno pokolenie dorosło, drugie się zestarzało. Pod spokojnymi rządami Dresyla z wolna rosły szeregi współplemieńców, podczas gdy słońca pełniły swą wartowniczą służbę nad ich głowami. Bataliksa co prawda ukazywała większą tarczę, ale Freyr zawsze dawał więcej światła i więcej ciepła. Bataliksa była starą strażniczką, Freyr był młody i pełen wigoru. Między jednym pokoleniem a drugim żaden człowiek nie mógł z ręką na sercu przysiąc, że Freyr rośnie dla rodzaju ludzkiego, ale tak głosiły legendy. Ludzkość trwała w doli i niedoli, z pokolenia na pokolenie, i żyła nadzieją, że w świecie górnym Wutra odniesie zwycięstwo i na zawsze zachowa Freyra. Legendy kryły w sobie ziarno prawdy, jak pączek kryje w sobie kwiat. Tak więc ludzie wiedzieli nie wiedząc, że wiedzą.
Zaś co się tyczy ptaków i zwierząt, nadal licznego pogłowia choć nielicznych gatunków, ich zmysły były sprzęgnięte z wahaniami pola magnetycznego globu ściślej niż zmysły człowieka. One także wiedziały nie wiedząc, że wiedzą. Instynkt mówił im, że już nieuchronnie nadciąga odmiana — w samej rzeczy już się zjawiła pod ziemią, w obiegu krwi, w powietrzu, w stratosferze i we wszystkim, co należało do biosfery.
Ponad stratosferą szybował mały samowystarczalny świat, zbudowany z pierwiastków metalicznych zebranych na bogatych polach międzygwiezdnych. Z powierzchni Helikonii jawił się on na nocnym niebie jako gwiazda, szybko przemierzająca podniebne szlaki. Była to Ziemska Stacja Obserwacyjna „Ayernus”.
Obserwatorzy z „Avernusa” bacznie śledzili gwiazdę podwójną — Freyra i jego partnerkę Bataliksę. Ale przede wszystkim obserwowali od dawna Helikonię, dłużej niż przez jeden długi, helikoński Wielki Rok czas obiegu planety wokół Freyra, czyli Gwiazdy A, jak zwany był w stacji. Ludzie z Ziemi szczególnie interesowali się Helikonią, nigdy zaś bardziej niż obecnie.
Helikonią krążyła wokół Bataliksy — Gwiazdy B, według nazewnictwa stacji. I słońce, i planeta zaczynały przyspieszać na swoich orbitach. Wciąż znajdowały się w niemal sześćset razy większej odległości od Freyra niż Ziemia od swego Słońca. Lecz ta odległość kurczyła się z tygodnia na tydzień.
Planeta była już kilka stuleci po za apastronem, najzimniejszym punktem swojej orbity. Korytarze stacji obserwacyjnej ożywiał nowy duch; każdy mógł odczytać przesłanie w coraz pomyślniejszych gradientach temperatury.
IV. KORZYSTNE GRADIENTY TEMPERATURY
Dzieci idą w ślady rodziców albo nie. Laintal Ay wyrósł w przekonaniu, że matka jest kobietą cichą, rozmiłowaną w duchowej samotności, podobnie jak jej matka i ojciec. Lecz Loilanun nie była taka, dopóki nie oberwała od życia. Jako podlotek buntowała się przeciwko troskliwej opiece Loily Bry i Małego Juliego. Darła się na całe gardło, że nienawidzi dusznej atmosfery ich komnaty, którą im byli starsi, tym mniej chętnie opuszczali. Uciekła z domu po gwałtownej kłótni i zamieszkała z krewnymi w innej wieży.
Roboty nie brakowało. Loilanun pracowała przy żarnach i wyprawianiu skór. Szyjąc myśliwskie buty poznała i pokochała ich przyszłego użytkownika, choć jeszcze nie przestąpiła progu dojrzałości. Wychodziła do swojego łowcy w noce tak jasne, że nikt nie mógł spać. Po raz pierwszy świat roztoczył przed nią całe swoje urzekające piękno. Została kochanką łowcy, gotowa oddać za niego życie.
W Oldorando zmieniały się obyczaje. Łowca zabrał Loilanun na polowanie na jelenie. Kiedyś Dresyl nigdy by nie pozwolił kobiecie biegać z mężczyznami za zwierzyną, ale Dresyl był stary i miał coraz mniejszy posłuch. W wąskim parowie łowcy jeleni zeszli się z kołatkiem. Na oczach Loilanun stwór przewrócił i przebił rogiem jej kochanka. Młody łowca zmarł, nim doniesiono go do domu.
Ze złamanym sercem Loilanun wróciła do rodziców. Przyjęli ją z otwartymi ramionami, utulili w żalu. Gdy leżała wśród pachnideł i cieni, w jej łonie poruszało się życie. Poczęte dziecko. Wspominała chwile tamtych rozkoszy, kiedy nadeszła pora rozwiązania i rodziła syna. Nazwała go Laintalem Ayem i on także został przyjęty z otwartymi ramionami przez jej rodziców. Była wiosna 13 roku po Zjednoczeniu albo roku 31 wedle starego lordarza.
— Dorośnie w lepszym świecie — powiedziała córce Loila Bry, przyglądając się dziecku swymi błyszczącymi oczyma. — Dzieje wieszczą porę z hukiem pękających radżabab i powietrza ciepłego ciepłem ziemi. Porę dostatku pożywienia, pożegnania śniegów i powitania nagości dla kochanków. Jakże ja tęskniłam do tych dni, kiedy byłam młoda. Laintal Ay pewnie ich doczeka. Tak żałuję, że nie jest dziewczynką-dziewczynki czują i widzą więcej niż chłopcy.
Dziecko lubiło gapić się na porcelanowe okno w komnacie babki. Jedyne w całym Oldorando, aczkolwiek Mały Juli utrzymywał, że ongiś było ich o wiele więcej, tylko wszystkie się wytłukły. Mijał rok za rokiem, a dziadkowie Laintala Aya, podnosząc oczy znad swoich starodawnych ksiąg patrzyli, jak okno różowieje, staje się pomarańczowe i obleka purpurą zachodu słońca, gdy Freyr albo Bataliksa nurzały się w ognistej kąpieli. Barwy gasły. Noc kładła czerń na porcelanę.
Dawnymi czasy widywali marzyska szybujące wokół wieżyc Oldorando, takie same zjawy, jakie pierwszy Juli oglądał podczas wędrówki z ojcem przez białe pustkowia. Marzyska widywało się tylko nocą. Podlatywały znienacka do porcelanowego okna sypiąc w nie skrami jak pierzem, kołując z wolna, bijąc swoim pojedynczym skrzydłem. Czy też może nie było to skrzydło? Bo kiedy ludzie wybiegali popatrzeć, widzieli jeno złudne kontury, do końca nieuchwytne.
Marzyska budziły dziwne rojenia w umysłach ludzi. Leżąc na kobiercach i futrach Juli z Loila Bry czuli, jak w ich głowach ożywają naraz wszystkie myśli. Oglądali obrazy rzeczy zapomnianych i obrazy nigdy nie widziane. Loila Bry często zakrywała z krzykiem oczy. Mówiła, że to jest jak wywołanie tuzina mamunów za jednym zamachem. Później pragnęła przeżyć niektóre z zaskakujących wizji jeszcze raz, lecz one nigdy więcej nie dały się już przywołać; ich niepokojące piękno ulatywało niczym woń pachnideł.
Marzyska odpływały w dal. Nikt nie wiedział, skąd przychodzą ani dokąd odchodzą. Ich naturalnym środowiskiem były górne rejony troposfery. Czasami siły elektryczne zmuszały marzyska do zejścia nad powierzchnię planety. Znęcone neuroprądami w mózgach ludzi i zwierząt schodziły jeszcze niżej, kołując chwilę nad żywą istotą, jakby w nich samych tliła się iskra inteligencji. Wkrótce jednak wzbijały się w górę i niknęły z oczu. W zależności od lokalnych anomalii, potężnych burz magnetycznych szalejących w układzie Helikonii, marzyska mogły szybować w każdym kierunku, na wprost i w górę, dryfując z magnetycznymi pływami, krążąc bez postrzegania, bez potrzeby odpoczynku.
Ale nie wiecznie. Ponieważ elektryczne istoty, zwane przez ludzi marzyskami, były niezmienne. A zatem zupełnie nieodporne na zmiany.
W każdym rejonie tropikalnego kontynentu Kampannlat i o każdej porze występowały ogromne różnice temperatur. W łagodny letni dzień w Oldorando, gdzie Loilanun bez przekonania niańczyła synka, temperatura na powierzchni ziemi podnosiła się do kilku stopni powyżej zera. Stosunkowo niedaleko, bo zaledwie parę mil na północ, nad jeziorem Dorzin mogło być z dziesięć stopni mrozu. Latem, gdy strażnicy uwijali się dzień i noc, w miejscach zacisznych w ogóle nie było mrozu i dojrzewały zboża.
Trzy tysiące mil od Oldorando, w Nktryhku, dzienne temperatury wykazywały ogromne wahania, od minus dwunastu stopni do minus stu pięćdziesięciu, a więc blisko temperatury skraplania się kryptonu.