Zmiana narastała początkowo, rzec by można, w utajeniu. Później, kiedy gradienty temperatury w górnych warstwach atmosfery zareagowały na wzrost promieniowania Freyra, jej skutki okazały się gwałtowne. Proces zachodził powoli, lecz nieodwracalnie. Pewnego razu Ziemska Stacja Obserwacyjna „Avernus” odnotowała dwunastostopniowy przyrost temperatury na wysokości równikowej 16,6 mili w ciągu godziny.
Przy takim ociepleniu stratosferyczna cyrkulacja silnie się wzmogła i planetę omiatały huragany. Zaobserwowano wysokościowe nawałnice nad Nktryhkiem, wiejące z prędkością ponad dwustu siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę.
Nagle przepadły marzyska. Zaczątki tego, co dla ludzi i zwierząt miało oznaczać odrodzenie, przyniosły zgubę marzyskom. Ich wirowe jądra piezoelektrycznego pyłu i cząstek naładowanych były zbyt wątłe, aby przetrwać w układzie dynamicznym. Układ, który je zrodził, w ciągu roku poszedł w rozsypkę. Marzyska zniknęły, zostawiając po sobie ulotne warkocze iskier w rozrzedzonych górnych warstwach atmosfery. Iskry szybko pogasły.
Juli i Loila Bry nadaremnie wyglądali marzysk. Laintal Ay niebawem zapomniał, że je w ogóle widział.
Hordy fagorów gromadziły się pod nieboskłonem zielonkawej barwy najczęściej spotykanej na tej wysokości, gdzie mrowie lodowych kryształków załamywało promienie strażników, gdy tylko przebiły się przez chmury. Fagory, bykuny i gildy pospołu, swym nieczłowieczym krokiem stawały w kolumnach marszowych. Liczne ptaki siadały na ramionach lub krążyły nad głowami swoich panów. Ptaki i fagory były białe, teren w bieli, brązie i wyblakłej czerni, niebo w górze sinozielone. Na tle lodowca Hhryggt żywe istoty rysowały się jak cienie. Lodowiec rozszczepiał się na zagradzającym mu drogę masywie skały głębinowej. Lód pożłobił jej mury, lecz przetrwała wieki oblężenia, do nieba wznosząc las wieżyc jak warownia diabła. W widłach lodowca u jej stóp powstało pole firnowe. Tu stał zastygły w bezruchu przywódca ancipitów, podczas gdy jego kohorty ściągały na krucjatę.
Były to komponenty kzahhnów Hrastyprtu, którzy pierwsi postanowili zadać śmierć Synom Freyra, zamieszkującym dalekie równiny. Młody kzahhn zwał się Hrr-Brahl Yprt. To on miał poprowadzić krucjatę. To jego prabykun, wielki kzahhn Hrr-Tryhk Hrast zginął z rąk owych dalekich Synów. Pod wodzą Hrr-Brahla Yprta wyruszą legiony pomsty. Albowiem pod jego wodzą komponent rozkwitał, odzyskując siły utracone po ostatnim pożarze świata w ogniu Freyra.
Zarówno liczebność szeregów, jak i świadoma decyzja skłoniła komponent do opuszczenia podniebnych warowni i podjęcia wędrówki na niespotykaną skalę. Zemsta wypełniała ich szleje, pomyślne gradienty temperatury w stratosferze pchnęły do. działania. Ciepła nowina dreszczem obiegła pięćsetmilowy lodowiec, spływający z bezpowietrznej wyżyny Wysokiego Nktryhku do wyżłobionych dolin na wschód od równiny Oldorando, i wywabiła ancipitów spod nawisów i szczelin.
Hrr-Brahl Yprt stał bez ruchu. On także słyszał ciepłą nowinę, jak szła przez oktawę śródpowietrzną.
Zwiastowanie wielkiej klimatycznej zmiany ożywiło inne formy życia w tym regionie, formy, które dla fagorów stanowiły źródło białka. Usianą głazami narzutowymi krainę lodowców zamieszkiwały również pragnostyczne szczepy Madisów. Drobni, wiecznie niedożywieni, oni też powracali do życia nomadów. Wiedli ze sobą kozy i arangi, czworonogi żywiące się porostami i drobnymi skorupiakami. Madisów nęciły nizinne pastwiska. Czekali tylko na wolną drogę po wymarszu fagorzej krucjaty.
Młody Hrr-Brahl Yprt krótkim warknięciem rozkazał dosiąść wierzchowców. Starczyło ich tylko dla wybranych dostojników. W mgnieniu oka cała fagorza starszyzna siedziała na grzbietach rdzawo-rudych kaidawów, tuż za ich garbami.
Rozkaz ów zabrzmiał w roku 13 skromnego kalendarza Loily Bry. Ancipitarz wskazywał kanon śródpowietrzny, czyli rok 353 od Małej Apoteozy Wielkiego Roku 5634000 po Katastrofie. Zgodnie z nowszą rachubą było to pod koniec roku 433. Laintal Ay trzymał się wówczas kolan owdowiałej matki. Czekał go dzień, w którym miał stanąć oko w oko z całą potęgą Hrr-Brahl Yprta…
Przy kaidawie kzahhna stał czaban, czyli chorąży, młody bykun, wysoko dzierżący sztandar. Hrr-Brahl Yprt miał wzrost postawnego człowieka, ważył zaś prawie półtora rażą więcej. Trójpalce, keratynowe racice dźwigały grube lędźwie, potężną muskulaturę, pierś szerszą niż ludzka. Imponujące wrażenie sprawiała wciśnięta pomiędzy krzepkie barki głowa. Długa, koścista, z wypukłymi łukami brwiowymi, które przydawały siły oczom osłoniętym przez długie rzęsy, migotliwe od szronu. Osadzone za uszami rogi zawijały się najpierw w przód, a dopiero potem do góry, w sposób charakterystyczny dla jego rodu. Z szarymi żyłkami wyglądały jak wytoczone z marmuru, zaś krawędzie miały ostre jak sztylety. Stanowiły oręż do walki tylko pomiędzy fagorami, nigdy przeciwko wrogom z obcej rasy, a już przenigdy nie mogły się splamić czerwoną krwią Synów Freyra. Wydatny pysk Hrr-Brahla Yprta był czarny od chrap po oczy, tak jak u jego prabykuna. Czerń podkreślała władczość spojrzenia. Najmniejszy gest młodego kzahhna budził ślepy posłuch.
Na tę krucjatę zbrojmistrze wykuli mu misterny naczółek. Metal przybrał jego długie czoło kształtem lilii. Owijał się u nasady rogów, wypuszczając na boki dwa własne, ostre rogi z żelaza. Udzielając podwładnym reprymendy kzahhn unosił górną wargę obnażając tępe, wzdłużnie karbowane zębiska w dwóch szeregach obramowanych długimi siekaczami.
Odziany był w zbroję, na którą składał się kaftan bez rękawów, wykonany z trzech warstw twardej kaidawiej skóry, oraz szeroki pas przechodzący w rodzaj saka na genitalia, dyndające mu u miednicy pod mierzwą sztywnych kłaków.
Kaidaw kzahhna nosił imię Rukk-Ggrl. Dosiadłszy Rukka-Ggrla, młody kzahhn uniósł rękę. Niewolnik zadął w ogromny, kręty róg kołatka. Dwutonowy sygnał odbił się echem w szarych pustkowiach. Na ten żałobny zew z jaskini w masywie plutonitu wyszli niewolnicy niosący figurki ojca i praprabykuna Hrr-Brahla Yprta. Ci przesławni antenaci przebywali w stanie uwięzi, opadając powoli ku ostatecznym wirom nieistnienia. Tak istotny zanik procesów życiowych spowodował skurczenie się przodków. Praprabykun skeratynił się już niemal całkowicie.
Na widok totemów zafalowały szeregi zebranego komponentu samców i samic. Ciągnęły się przez pole lądolodu oblegając pobliskie granie i piargi, stercząc tam na tle nieba i rozpływając się w spiętrzonych, oślepiająco białych chmurach. Ponad wspartymi na włóczniach sylwetkami krążyły wielkie ptaki. Fagory obróciły się w miejscu, kierując wszystkie spojrzenia ku swemu młodemu wodzowi i wodzom z przeszłości. Zastygły we właściwym tej rasie upiornym bezruchu. Jedynie przypadkowe trzepnięcia uchem świadczyły o tym, że są żywe.
Przyniesiono totemy kzahhnowi. Niewolnicy z rasy ludzkiej klękli przed nim w pokorze. Hrr-Brahl Yprt zsiadł z wierzchowca, stając pomiędzy swymi przodkami a swoim kaidawem. Złożywszy ukłon posłusznie wtulił twarz w rudą sierść na boku Rukka-Ggrla. Rozum opuścił jego szleje. W swoistym transie kzahhn wezwał duchy ojca i praprabykuna do żywej teraźniejszości.
Duchy przybyły. Maleńkie, wąsate zjawy, nie większe od śnieżnego królika. Zapiszczały na powitanie. Przyszły na czworakach, czego nigdy nie robiły za życia.
— O święci przodkowie moi, łączący się teraz z ziemią — zawołał młody kzahhn w chrapliwym języku fagorzej rasy — nareszcie idę pomścić tego, który powinien stać w tej chwili pośród was, mego mężnego prabykuna. Wielkiego Kzahhna Hrr-Tryhka Hrasta, zabitego przez gołoskórych Synów Freyra. Przed nami lata trudów. Przydajcie siły memu ramieniu, strzeżcie nas przed niebezpieczeństwem, rogi noście wysoko.