— Jednakowoż, braciszku, baba to tylko baba…
Shay Tal zaczerwieniła się, potknęła i chybaby upadła, gdyby Laintal Ay nie objął jej wpół. Poszła prosto do pełnej przeciągów izby, w której mieszkała ze starą matką, i przyłożyła czoło do ściany.
Była kobietą dobrze zbudowaną, chociaż nie miała figury — jak to mówią — do rodzenia. Miała za to inne wdzięki kobiece: wspaniałe czarne włosy, delikatne rysy i nosiła się jak wielka pani. Swoją dumną postawą przyciągała niektórych mężczyzn, lecz jeszcze skuteczniej studziła ich zapały. Shay Tal odtrąciła zaloty swego wesołego krewniaka Elina Tala. Dała mu kosza dostatecznie dawno temu, aby zauważyć już brak innych wielbicieli — z wyjątkiem Aoza Roona. Swej hardej duszy nie potrafiła jednak ukorzyć nawet przed nim.
Stojąc teraz pod wilgotnym murem, który siwe porosty okleiły zwidami kwiatów, postanowiła wziąć przykład z niezależności Loily Bry. Ona, Shay Tal, nie będzie „tylko babą”, obojętne, co powiedzą nad jej grobem.
Codziennie skoro świt kobiety zbierały się w tak zwanym domu kobiet, będącym swego rodzaju manufakturą. Z chylących się ku ruinie wież wymykały się z pierwszym brzaskiem opatulone w futra postacie, często zakutane dodatkowo w koce dla ochrony przed zimnem, i brnęły do miejsca pracy.
Wypełniała owe poranki mżysta mgła, widmami wież podzielona na uliczki. Ociężale białe ptaki przemykały w niej niczym obłoki. Kamienie ociekały wilgocią, spod nóg wypływało błoto. Dom kobiet stał na końcu głównej ulicy, w sąsiedztwie Wielkiej Wieży. Trochę dalej za nim, u stóp pochyłości, przy zniszczonym kamiennym nabrzeżu płynął Voral. Podążającym do pracy kobietom wychodziły na spotkanie gęsi — ptactwo Embruddocku — gęganiem i ksykaniem domagając się pokarmu. Kobiety rzucały im okruchy.
W domu, za ciężkimi wrotami, które skrzypiały przy zamykaniu, kobiety oddawały się swym odwiecznym zajęciom: mełły ziarno na mąkę, gotowały i piekły, szyły odzież i buty, garbowały skóry. Roboty garbarskie były szczególnie skomplikowane i nadzorował je mężczyzna Datnil Skar, mistrz cechu garbarzy i białoskórników. Proces garbowania wymagał soli, toteż garbarze tradycyjnie mieli sól w swej pieczy. Wymagał również moczenia skór w gęsim łajnie, czynności zbyt poniżającej dla mężczyzn. Mozolną harówkę ożywiały plotki matek i córek, omawiających przywary mężów i sąsiadów.
Loilanun musiała podjąć tu pracę z innymi kobietami. Bardzo schudła, a jej twarz nabrała żółtawej barwy. Nienawiść do Nahkriego i Klilsa zżerała ją od środka tak bardzo, że niemal przestała się odzywać, nawet do Laintala Aya, który chadzał teraz własnymi drogami. Przyjaźniła się jedynie z Shay Tal. W Shay Tal było coś nie z tego świata i jej duch był daleki od tępej rezygnacji dominującej w charakterze embruddowianek.
Pewnego mroźnego świtu Shay Tal ledwie zdążyła podnieść się z łóżka, gdy z dołu doleciało ją stukanie w drzwi. Do wieży przenikały mgliste opary, osiadając paciorkami wody na ścianach i sprzętach izby, w której sypiała razem z matką. Siedząc w usianej perłami ciemności wciągała buty, gdy stukanie się powtórzyło.
Na dole Loilanun pchnęła drzwi i przez stajnię i izbę ponad stajnią podreptała do sypialni Shay Tal. W mroku szurały i pochrząkiwały niespokojnie domowe świnie i trzeszczały schody, którymi szła po omacku. Shay Tal podniosła się na spotkanie Loilanun i w progu uścisnęła jej zimną dłoń. Nakazała gestem ciszę, wskazując najciemniejszy kąt, gdzie spała matka. Ojciec był na łowach. W zalatującym gnojem pomieszczeniu widziały tylko swoje szare sylwetki, lecz Shay Tal dostrzegła, że Loilanun ugina się pod brzemieniem jakiegoś nieszczęścia. Jej niespodziewane najście nie wróżyło nic dobrego.
— Chora jesteś, Loilanun? — wyszeptała.
— Zmęczona, po prostu zmęczona. Shay Tal. przez całą noc rozmawiałam z mamicą mojej matki.
— Rozmawiałaś z Loila Bry! Ona już tam jest… Co powiedziała?
— Oni wszyscy tam są, nawet teraz, tysiące ich, pod naszymi stopami, czekają na nas… Na samą myśl o nich ogarnia mnie strach.
Loilanun dygotała. Shay Tal objęła starszą przyjaciółkę ramieniem i zaprowadziła do posłania na podłodze, gdzie usiadły przytulone. Na dworze gęgały gęsi. Dwie kobiety spragnione pociechy zwróciły ku sobie twarze.
— Nie pierwszy raz od jej śmierci byłam w pauk — powiedziała Loilanun. — Przedtem nigdy jej nie odnalazłam… tylko pustkę tam w dole, gdzie powinna być… zupełną pustkę… Mamunka babki zawodziła, żeby zwrócić na siebie uwagę. Jest bardzo samotna tam w dole…
— A gdzie Laintal Ay?
— Och, na polowaniu — odparła zdawkowo, wracając natychmiast do swej historii. — Tyle ich jest, tyle ich się snuje, ale mam wrażenie, że się do siebie nie odzywają. Dlaczego umarli mieliby się nienawidzić, Shay Tal? My się nie nienawidzimy… prawda?
— Jesteś zdenerwowana. Chodź, pójdziemy do roboty i zjemy coś.
W sączącej się do środka szarówce rysy Loilanun przypominały twarz Loily Bry.
— Może nie mają sobie nic do powiedzenia. Zawsze tak rozpaczliwie chcą rozmawiać z żywymi. Tak jak moja biedna matka.
Zaczęła płakać. Shay Tal objęła ją zerkając na swoją uśpioną matkę, czy jej nie zbudziły.
— Musimy iść, Loilanun. Spóźnimy się.
— Matka uległa wielkiej przemianie, strasznej przemianie, biedna zjawa. Zniknął cały ten cudowny majestat, jaki miała w sobie za życia. Ona zaczęła… zaczęła się kurczyć. Och, Shay Tal, strach pomyśleć, jak tam jest i że jest się tam na zawsze…
Tę ostatnią uwagę wyrzuciła z siebie na cały głos. Matka Shay Tal przekręciła się na drugi bok i chrząknęła. Na dole chrząkały świnie. Zagwizdał Świstek Czasu. Sygnał dla kobiet, że już czas do pracy. Ramię przy ramieniu zlazły po schodach. Shay Tal uspokoiła świnie, wołając na nie cichutko po imieniu. Powietrze było mroźne i szron osypywał się z desek pod ich palcami, gdy razem naparły na drzwi, żeby je domknąć. W szarościach i w śryżu wczesnego poranka ku swemu domowi brnęły inne kobiety jak zjawy bez rąk, którymi przytrzymywały na sobie koce. Podążając wśród anonimowych postaci Loilanun odezwała się do swej towarzyszki:
— Mamica Loily Bry mówiła mi o swej długotrwałej miłości do mojego ojca. Mówiła o mężczyznach i kobietach, i ich wzajemnych stosunkach, mówiła wiele rzeczy, których nie rozumiem. Mówiła okrutne rzeczy o moim mężczyźnie, już umarłym.
— Nigdy z nim nie rozmawiałaś?
Loilanun pominęła to pytanie.
— Matka prawie mi nie dawała dojść do słowa. Jak umarli mogą się tak zacietrzewiać? Czy to nie straszne? Ona mnie nienawidzi. Wszystko prócz zacietrzewienia przemija, jak choroba. Mówiła, że mężczyzna i kobieta razem tworzą jedną osobę… nie rozumiem. Powiedziałam jej, że nie rozumiem. Musiałam jej zamknąć usta.
— Kazałaś mamicy matki zamknąć usta?
— Nie rób takiej przerażonej miny. Mój chłop mnie bijał. Bałam się go…
Zamilkła zdyszana.
Z ulgą dobiły do ciepłego domu. Garbarski dół namokowy buchał parą. We wnękach grube świece, wytapiane z gęsiego łoju. płonęły trzeszcząc jak skóra odzierana z sierści. Tutaj ziewało i drapało się dwadzieścia kilka zebranych kobiet.
Shay Tal i Loilanun. zanim zabrały się do swych kamieni żarnowych, wzięły sobie po kawale chleba i porcji bełtelu. czyli świńskiego rozumu. Wyraźniej teraz widoczna twarz starszej kobiety była śmiertelnie blada, oczy zapadnięte, włosy zmierzwione.