Zachód Obojga Słońc w Oldorando przypadał na dzień Nowego Roku. Miał to być wedle nowego kalendarza rok 21 i nie zaniedbano uroczystej ceremonii. Na przekór wszystkim przeciwnym siłom natury życie nie było złe, więc należało je okupić złożeniem ofiar. Od tygodni Bataliksa doganiała na niebie powolniejszego współstrażnika. W środku zimy trzymały się już razem, a dni i noce były równej długości, bez dzielącego je półdnia.
— Dlaczego słońca chadzają w ten sposób? — spytała Vry.
— Zawsze chadzały w ten sposób — odparła Shay Tal.
— Pani nie odpowiada na moje pytanie — rzekła Vry.
Z podnieceniem oczekiwano święta Zachodu, bowiem biesiadę poprzedzić miało złożenie ofiary. Przedtem wokół wielkiego ogniska na placu odbyły się tańce, do których przygrywały bębenki, piszczałki i horn — ten ostatni instrument według niektórych wynalazł sam Wielki Juli. Tancerzom podano bełtel, po czym wszyscy, od potu mokrzy i lśniący na twarzach, przenieśli się za palisadę.
Kamień ofiarny leżał pod wschodnią ścianą starej piramidy. Zebrali się wokół niego, zachowując nakazaną szacunkiem odległość, czego pilnował jeden z cechmistrzów. Niewolnicy wcześniej ciągnęli losy. Zaszczytu bycia ofiarą dostąpił Kalary, młody niewolnik rodem z Borlien, należący do Aoza Roona. Ze spętanymi z tyłu rękami przyprowadzono go na czele podekscytowanego tłumu.
Powietrze zastygło w zimnym bezruchu. Nad głowami ludzi wisiały szare pasma chmur. Na zachodzie para strażników opadała ku horyzontowi. Ludzie trzymali pochodnie ze skorupy kołatka. Laintal Ay ze swym milczącym przyjacielem Dathką trzymał się boku Aoza Roona, ponieważ u boku Aoza Roona była jego piękna córka.
— Chyba żałujesz, że musisz stracić Kalarego, Aozie Roonie — powiedział Laintal Ay, robiąc przy tym słodkie oczy do Oyre. Aoz Roon klepnął go w ramię.
— Ja nigdy niczego nie żałuję, taką już mam zasadę. Żal zabija łowcę, jak zabił Dresyla. W przyszłym roku nałapiemy niewolników do woli. Co tam Kalary.
Nie pierwszy raz Laintal Ay nie wierzył w szczerość starego przyjaciela. Aoz Roon zerknął na Elina Tala i obaj wybuchnęli śmiechem, chuchając oparami bełtelu. Wszyscy przepychali się naprzód i weselili, oprócz jednego Kalarego. Korzystając z tłoku Laintal Ay złapał Oyre za rękę i uścisnął. Odwzajemniła się uściskiem i uśmiechem, nie mając śmiałości spojrzeć mu w oczy. Rozpierała go radość. Życie doprawdy jest piękne. Nie przestać szczerzyć zębów, mimo że ceremonia róż — poczęła się nie na żarty. Wkrótce Freyr i Bataliksa jednocześnie odejdą z królestwa Wutry i niczym mamik z mamicą zatoną w ziemi. Nazajutrz wzejdą razem, o ile ofiara zostanie przyjęta, i przez jakiś czas razem będą paradować po niebie, razem świecić, noc ustąpiwszy ciemnościom. Z wiosną ponownie się rozejdą i Bataliksa rozpocznie półdzień.
Wszyscy byli zgodni co do tego, że pogoda jest łagodniejsza. Gęsi były tłuściejsze. Mimo to nabożna cisza ogarnęła zwrócony ku zachodowi tłum, kiedy cienie się wydłużyły. Para strażników odchodziła z królestwa światłości. Choroby i złe siły tylko na to czekały. Trzeba było złożyć jakieś życie w ofierze, aby strażnicy nie odeszli na zawsze. W miarę jak wydłużały się dwoiste cienie, tłum coraz bardziej nieruchomiał, przestępując z nogi na nogę, niczym ogromna bestia. Prysnął wesoły nastrój. Zniknęły twarze w dymie uniesionych pochodni. Cienie rozrosły się. Scenę okryła szarość, której już nie mogły rozproszyć pochodnie. Ludzi połączył wieczór i zbiorowa psychoza.
Starsi rady, siwi i przygarbieni, wystąpili w szeregu i wielkimi acz trzęsącymi się głosami zaintonowali modły. Czterech niewolników doprowadziło Kalarego. Potykał się wśród nich idąc ze zwieszoną głową; po brodzie ciekła mu ślina. Stado ptaków skręciło nad nimi szumiąc skrzydłami, jakby szła ulewa, i rozpłynęło się w złocie zachodu. Na ofiarnym kamieniu w kształcie rombu położono ofiarnego Kalarego, ku zachodowi głową, która spoczęła w zagłębieniu wyżłobionym w liszajowatej powierzchni kamienia. Zamknięte w drewnianych dybach stopy wskazywały stronę — ciemnoszarą już od nadciągającej nocy — w której strażnicy pojawią się następnym razem, jeśli ukończą swą niebezpieczną podróż. Tak oto własnym ciałem, z jego wylotami i tunelami, ofiara symbolizowała mistyczną jedność dwojga niezgłębionych tajemnic życia ludzkiego i kosmicznego: jako na górze, tak i — wysiłkiem wspólnej woli — na dole. Ofiara już zatraciła swoją indywidualność. Wprawdzie Kalary toczył oczyma, ale nie wydał z siebie głosu, zastygły, jakby poraziła go obecność Wutry. Odeszła czwórka niewolników, a zbliżyli się Nahkri z Klilsem. Na futra zarzucili płaszcze z farbowanego na czerwono sukna. Do skraju tłumu towarzyszyły im żony, dalej kroczyli już sami. Rzadkie fryzowane brody raz przynajmniej dodawały powagi ich obliczom; prawdę powiedziawszy, byli nie mniej bladzi niż ofiara, z której Nahkri, ujmując topór, nie spuszczał wzroku. Zważył w dłoni wspaniałe narzędzie. Uderzył gong. Nahkri jak wrośnięty w ziemię stał ze wzniesionym oburącz toporem, przesłaniając sobą drobniejszą postać brata. Chwila przedłużała się i tłum zaczął szemrać. Głowa musiała spaść od topora w wyznaczonym czasie: przegapi ten moment, a kto wie, co się stanie ze strażnikami. Szmer wyrażał niemal powszechny brak wiary w parę rządzących braci.
— Bij! — krzyknął ktoś ze stłumionych szeregów.
Zagwizdał Świstek Czasu.
— Nie mogę tego zrobić — rzekł Nahkri, opuszczając topór. — Nie zrobię tego. Fugasa, tak. Ale nie człowieka, choćby to był Borlieńczyk. Nie mogę.
Młodszy brat wychylił się zza niego, wyrwał mu z rąk toporzysko.
— Ty tchórzu… robisz z nas durniów na oczach ludzi. Sam to załatwię, a hańba dla ciebie. Pokażę ci, który z nas jest mężczyzną, ty babska słabizno!
Szczerząc zęby, zarzucił topór na ramię. Utkwił wzrok w zastygłej twarzy ofiary, która wytrzeszczyła oczy ze swego kamiennego zagłębienia niczym z grobu. Mięśnie Klilsa przebiegł skurcz, jakby odmawiały mu posłuszeństwa. Ostrze topora odbiło promienie zachodzących słońc. Po czym spoczęło na kamieniu, a Klils z jękiem wsparł się na toporzysku.
— Za mało wypiłem bełtelu…
Odpowiedział mu jęk tłumu. Strażnicy zahaczali już tarczami o nierówności horyzontu. Słychać było pojedyncze okrzyki:
— Para błaznów…
— Za dużo słuchali Loily Bry, mówię wam.
— To ojciec tyle im dowalił rozumu do głowy, że nie mają siły ruszyć ręką.
— Za długo wysiadywałeś jaja na babskim gnieździe, Klils?
To rubaszne, głośne pytanie wzbudziło śmiech i przerwało ponury nastrój. Tłum zacieśniał krąg, gdy Klilsowi topór wypadł z dłoni w stratowane błoto. Aoz Roon zostawił przyjaciół, doskoczył do topora. Warknął jak pies i obaj bracia cofnęli się przed nim niemrawo protestując. Po chwili czmychnęli jeszcze dalej, zasłaniając się ramionami — Aoz Roon wzniósł topór nad głową.
Słońca tonęły, aureolą pogrążone do połowy w morzu czerni. Ich światłość rozlewała się niczym żółtka dwóch gęsich jaj, czerwono-złota, jak gdyby fagorza i ludzka krew mieszały się w martwych pustkowiach. Śmigały nietoperze. Łowcy podnieśli pięści, wiwatując na cześć Aoza Roona. Cień od wierzchołka piramidy jak ostroga dzielił rzekę promieni słonecznych. Dwa potoki jasności omywały boki zmurszałego kamienia ofiarnego, dokładnie zarysowując jego kształt. Sama ofiara była w cieniu. Ostrze narzędzia śmierci przecięło blask, zapadło w cień. Czystemu stuknięciu topora odpowiedział jednogłośny okrzyk tłumu, echo uderzenia wydarte z oddychających unisono płuc, jakby wszyscy zebrani również oddali ducha. Odrąbana głowa opadła na bok i zdawało się, że całuje kamień swej kołyski. Buchająca z rany krew zatapiała głowę i przelewając się ściekała na ziemię. Nadal ciekła, gdy ostatni skrawek słońc zatonął za horyzontem. Chodziło właśnie o rytualną krew, magiczny płyn do przezwyciężenia niebytu, drogocenną ludzką krew. Miała tak skapywać przez całą noc, podtrzymując ogień pary strażników i przez wyloty i tunele prakamienia wiodąc ich bezpiecznie do najbliższego poranka.