Выбрать главу

Ludziom ciężar spadł z serca. Z uniesionymi wysoko pochodniami wracali za palisady do starożytnych wież, czerniejących teraz jak osmalone na tle chmurowiska, bądź splamionych widmowym blaskiem sunących pochodni. Dathka szedł przy Aozie Roonie, któremu tłum z szacunkiem ustępował z drogi.

— Jak mogłeś ściąć własnego niewolnika? — spytał. Starszy łowca rzucił mu wyniosłe spojrzenie.

— Czasami trzeba podjąć decyzję.

— Ale Kalarego… — sprzeciwiła się Oyre. — To było straszne.

Aoz Roon zlekceważył skrupuły córki.

— To nie na dziewczyński rozum. Napompowałem Kalarego bimbomem i bełtelem przed ceremonią. Nic nie czuł. Pewnie wciąż mu się zdaje, że leży w objęciach jakiejś borlieńskiej panny — zaśmiał się.

Zakończyli obrzędy. Nikt już teraz nie wątpił, że Freyr z Bataliksą wzejdą o poranku. Zbierali się, żeby to uczcić, opić z radością tym większą, że mogli sobie pogwarzyć o nowym skandalu, o zniewieściałym sercu swoich przywódców. Nie było milszego tematu do rozmów nad kubkiem świńskiego rozumu przed podjęciem Wielkiej Opowieści.

Jeden Laintal Ay o czymś innym poszeptywał do Oyre, obściskując ją w mroku.

— Pokochałaś mnie widząc, jak wjeżdżam na kołatku, którego pojmałem własnymi rękami?

Pokazała mu język.

— Chwalipięta! Wyglądałeś na nim jak głupi.

Zrozumiał, że świętowanie będzie miało także swoje cienie.

VI. „GDYM ZALAŁ SIĘ JAK GŁUPPOCK…”

Na wprost widział jedynie ziemię, która stając dęba wytyczała mu ostry łuk horyzontu przed samym nosem. Drobne, sprężynujące pod stopą roślinki porastały ziemię po horyzont i w dole za nim calutką dolinę. Laintal Ay przystanął z dłońmi wspartymi na kolanie i obejrzał się za siebie łapiąc oddech. Oldorando leżało o sześć dni marszu.

Przeciwległy stok doliny skąpany był w czystym, błękitnawym świetle, z niezwykłą ostrością dobywającym wszelkie szczegóły. Niebo nad nim siną purpurą zwiastowało zamiecie. Tu, gdzie stał, wszystko krył cień.

Podjął mozolną wspinaczkę. Znad półkola pobliskiego horyzontu wynurzyła się ziemia, czarna, nie do zdobycia. Nigdy tutaj nie był. W miarę jak ów bliski horyzont obniżał się z każdym jego krokiem, przed Laintalem Ayem wyrastał szczyt wieży. Kamienna wieża w ruinie, wzniesiona dawno temu na wzór oldorandzkich; takie same nachylone do środka ściany, okna w każdym z czterech narożników na każdym piętrze. Zostały tylko cztery piętra.

Wreszcie Laintal Ay pokonał zbocze. Wielkie szare ptaki obsiadły ściany wieży, otoczonej gruzowiskiem z własnych murów. Za nią niedostępna, olbrzymia góra błyszczała czernią pod sinymi niebiosami. Pomiędzy nim a nieskończonością stał rząd radżabab. Zimny wiatr świstał mu między zębami, toteż zacisnął wargi. Co robiła ta wieża tak daleko od Oldorando?

Nie tak daleko, jeśli jest się ptakiem, wcale nie tak daleko. Nie tak daleko, jeśli jest się fagorem dosiadającym kaidawa. Całkiem blisko, jeśli jest się bogiem.

Jakby natchnione tą myślą ptaki wzbiły się z łopotem i odleciały nisko nad ziemią. Patrzył za nimi, dopóki nie zniknęły mu z oczu, pozostawiając go samego w przestworzach krajobrazu.

Och, Shay Tal musi mieć rację. Inny był kiedyś świat. Zagadnięty o jej przemowę Aoz Roon powiedział, że są to sprawy bez żadnego znaczenia, bo nie ma się na nie wpływu, że jedyne, co ma znaczenie, to przetrwanie i jedność plemienia, a gdyby Shay Tal dano wolną rękę, to byłoby po jedności. Shay Tal twierdziła, że jedność się nie liczy wobec prawdy.

Z głową nabitą myślami, które goniły w jego świadomości jak cienie chmur po krajobrazie, wszedł do wieży i zadarł głowę. Z wieży pozostał tylko szkielet. Drewniane stropy zostały wyrwane na opał. Złożywszy w kącie sakwę i oszczep, wykorzystując najmniejsze oparcie dla stóp. wspiął się po nie ciosanych kamieniach muru na jedną ze ścian i stanął na samym szczycie. Rozejrzał się wokoło. Głównie wypatrywał fagorów — to były ich tereny — ale gdziekolwiek spojrzał, widział jedynie gołe, nieożywione kształty.

Shay Tal nigdy nie wyszła poza osadę. Może musiała wymyślać zagadki. A przecież tu była zagadka. Ogarniając wzrokiem gigantyczne formy terenu ze zgrozą zadawał sobie pytania: Kto je ukształtował? Po co?

Wysoko na olbrzymim kopcu — nawet nie będącym podgórzem podgórza Nktryhku — dostrzegł ruchome krzewy. Maleńkie, blado-zielonkawe w mętnym świetle. Wytężając wzrok rozpoznał pi agnostyków odzianych we włochate burki, zgiętych we dwoje podczas wspinaczki. Pędzili przed sobą stadko kóz czy leż arangów.

Rozmyślnie trwonił czas, miał wrażenie, że czas odpływa w świat, gdy on tak się wpatruje w oddalone istoty, jak gdyby one znały odpowiedź na jego pytania czy na pytania Shay Tal. Owe istoty zapewne należały do wędrownych plemion Nondadów, mówiących językiem nie spokrewnionym z olonetem. Jak długo patrzył, brnęli przez swój kawałek pejzażu, jakby nie posuwając się wcale do przodu.

Okolice Oldorando obfitowały w stada jeleni, dostarczających mieszkańcom podstawowego pożywienia. Istniało kilka sposobów zabijania jeleni. Ulubionym sposobem Nahkriego i Klilsa była metoda na wabia. Do pasącego się stada łowcy podprowadzali pięć oswojonych łani na skórzanych lejcach. Pochyleni za łaniami mogli kierować swą ruchomą osłoną i podejść blisko zwierząt. Wówczas wyskakiwali i miotanymi z wyrzutników oszczepami kładli trupem jak najwięcej sztuk. Tusze zabierano do domu, ładując je na grzbiety oswojonym łaniom, które musiały dźwigać trupy pobratymców.

Sypał śnieg. Lekka odwilż w środku dnia utrudniła pochód. Jeleni było mniej niż zwykle. Łowcy w trudnym terenie niezmordowanie maszerowali na wschód, wiodąc swoje łanie-wabiki przez trzy dni, nim wypatrzyli małe stadko. Łowców było dwudziestu. Nahkri i jego brat odzyskali względy po nocy Zachodu Obojga Słońc, dzięki szczodremu szafowaniu bełtelem. Laintal Ay z Dathką trzymali się boku Aoza Roona. Na łowach mówili niewiele, lecz wzajemne zaufanie zastępowało im słowa. Aoz Roon w swoim czarnym futrze rysował się na tle pustkowi jak posąg odwagi i młodsi łowcy nie odstępowali go na krok, wierni niczym Kurd, ogromne psisko Aoza Roona.

Stadko pasło się przy grani niewielkiego wzniesienia przed nimi, po zawietrznej. Łowcy musieli obejść je z prawa od nawietrznej i od strony szczytu, skąd wiatr nie niósłby ich woni. Dwóch ludzi zostawiono z psami. Reszta grupy ruszyła pod górę w topniejącym, na palec głębokim, śniegu. Grań rysowała się poszarpaną linią pniaków i gdzieniegdzie resztek murów, które stulecia i żywioły obtoczyły w krągłe kopczyki. Przebywali w martwym polu i zobaczyli stado dopiero wówczas, gdy — już na czworakach, wlokąc po ziemi swoje oszczepy i wyrzutniki — wypełzli na szczyt wzniesienia i rozejrzeli się w terenie.

Stado liczyło dwadzieścia dwie łanie i trzy byki, które podzieliły je między siebie, od czasu do czasu urągając jeden drugiemu głośnym rykiem. Zwierzęta były rachityczne, ze skołtunioną sierścią, żebra im sterczały, rudawe grzywy wisiały w strzępach. Łanie pasły się błogo, prawie nie podnosząc łbów. Pasły się pod wiatr, dmuchający w twarze przyczajonym łowcom. Pomiędzy kopytami zwierząt łaziły wielkie czarne ptaki.