Nahkri dał znak. Bracia poprowadzili dwie oswojone łanie zachodząc stado z lewej flanki, ukryci przed żerującymi jeleniami, które podniosły łby, żeby zobaczyć, co się dzieje. Aoz Roon, Dathką i Laintal Ay wiedli pozostałe trzy, oskrzydlając stado z prawa.
Aoz Roon wiódł swoją łanię trzymając ją krótko przy pysku. Niezbyt mu się podobała ta sytuacja. Stado pierzchając będzie uciekać od linii łowców, zamiast biec na nich; łowcy zostaną pozbawieni nie tylko dreszczu emocji, ale i możliwości działania. Gdyby on tym kierował, więcej czasu poświęciłby na wstępne kroki, jednak Nahkriemu brakowało pewności siebie, żeby zwlekać. Pastwisko miał Aoz Roon po lewej ręce; rzadki zagajnik dennisonowy oddzielał je od nierównego. skalistego terenu z prawej strony. W dali wznosiły się surowe klify i oparte na nich wzgórza, coraz dalsze i dalsze, aż po szczyty gór spiętrzonych hen na horyzoncie pod pióropuszami sinych obłoków. Drzewa dawały jaka taką osłonę odchodzącym łowcom. Srebrzyste, potrzaskane pnie odarte były z kory. Minione zamiecie skosiły korony. Większość drzew przypadła do ziemi wyciągając gałęzie, byle dalej od wiatrów. Niektóre legły splecione, jak gdyby zwarły się w odwiecznym boju, a czas i żywioły tak nadgryzły wszystkie, że przypominały miniaturowe łańcuchy górskie przeorane chtonicznym wypiętrzeniem.
Skradając się pod osłoną swej łani Aoz Roon badał każdy szczegół tej scenerii. Dawniej zaglądał tu często, gdy drogi były lepsze i pokrywa śniegu solidniejsza; zaciszne miejsce zapewniało dobrą widoczność, wabiąc tym stada. Zauważył, że na pozór martwe, a nawet skamieniałe dennisony wypuściły już zielone pędy, które spływając po pniach przytulały się do ziemi od ich zawietrznej strony.
W przodzie coś się poruszyło. Pojawił się byk samotnik, znienacka wychynąwszy spośród drzew. Aoza Roona zaleciała woń zwierzęcia — i jakiś skisły odór, zrazu trudny do zidentyfikowania. Przybysz dość niepewnie dobił do stada, gdzie już go oczekiwał najbliższy z trzech stadnych byków. Stadnik ruszył do przodu, grzebiąc kopytami, rycząc, potrząsając łbem, żeby jak najkorzystniej zaprezentować swoje poroże. Samotnik stawił mu czoło nie przyjmując zwyczajowej postawy obronnej. Stadnik zaszarżował i sczepił się porożem z intruzem. Tuż przed zetknięciem się ich wieńców Aoz Roon wypatrzył skórzany rzemień rozpięty na tykach przybysza. Błyskawicznie przekazał łanię Laintalowi Ayowi, a sam zniknął za najbliższym pniakiem. Od kotwiczącego pniak kłębowiska korzeni przeskoczył do następnej w szeregu dennisony. Była poczerniała i martwa. Przez jej rozdarty na wręgi pień Aoz Roon dostrzegł kępę żółtawego włosia pomiędzy dalszymi drzewami. Ścisnąwszy w prawicy oszczep zaczął biec tak, jak tylko on to potrafił. Czuł ostre głazy w śniegu pod stopami, słyszał ryk sczepionych byków, widział, jak wyłania się przed nim ogromny martwy pień — i przez cały czas pędził jak najszybciej i jak najciszej. Ale nie ustrzegł się cichego chrzęstu śniegu. Zniknęła kępa kłaków, w jej miejsce pojawiło się kudłate ramię. Fagor obrócił się, łyskając czerwienią wielkich ślepi. Nastawił długie rogi i szeroko otworzył ramiona na przyjęcie napastnika. Aoz Roon wsadził mu oszczep pod żebra. Olbrzymi ancipita wrzasnął chrapliwie i runął na wznak. Padł również Aoz Roon. Fagor opasał go ramionami, twarde jak rogi dłonie wbijając mu w plecy. Zaczęli się tarzać w śniegowej brei. Biała istota z czarną splotły się w jednego potwora, który wśród pierwotnego krajobrazu walczył teraz sam ze sobą, usiłując rozedrzeć własne ciało na połowę.
Wyrżnąwszy w srebrzysty korzeń, rozpadł się z powrotem na dwoje — czarna połowa pod białą. Biała odchyliła głowę w tył, z rozdziawionymi szczękami gotując się do zadania ciosu. Rzędy żółtych zębów jak łopaty w szarawobiałych dziąsłach zajrzały Aozowi Roonowi w oczy. Uwolniwszy jakoś rękę złapał kamień i wbił go pomiędzy grube wargi, pomiędzy siekacze zamykające mu się już na głowie. Odepchnął fagora, zmacał oszczep nadal tkwiący pod żebrami przeciwnika i ze wszystkich sił naparł na drzewce. Fagor z charkotem wyzionął ducha. Żółta posoka chlusnęła mu z rany. Rozłożył ramiona i Aoz Roon dysząc dźwignął się na nogi. Z ziemi nie opodal poderwał się krak i ciężko machając skrzydłami odleciał na wschód. Aoz Roon zdążył jeszcze zobaczyć, jak Laintal Ay zabija drugiego fagora. Jeszcze dwa wyskoczyły z kryjówki w leżącej pokotem dennisonie. Pocwałowały na kaidawie w stronę klifów. Za nimi frunęły białe ptaszyska zamaszyście bijąc skrzydłami i odwrzaskując echom, którymi same napełniały pustkowia.
Nadszedł Dathka i bez słowa uścisnął rękę Aozowi Roonowi. Popatrzyli na siebie z uśmiechem. Mimo bólu Aoz Roon błysnął białymi zębami. Wargi Dathki pozostały zaciśnięte. Przybył rozradowany Laintal Ay.
— Zabiłem go. Odwalił kitę! — wołał. — One mają flaki w piersi, płuca w brzuchu…
Aoz Roon odepchnął nogą trupa fagora i oparł się o pniak. Oddychał głęboko, na przemian ustami i nosem, aby pozbyć się mdlącego. mlecznego odoru przeciwnika. Dłonie mu drżały.
— Wezwijcie Elina Tala — rzekł.
— Zabiłem go, Aozie Roonie! — powtórzył Laintal Ay. wskazując za siebie na leżące w śniegu zwłoki.
— Sprowadźcie Elina Tala — nalegał Aoz Roon.
Dathka podszedł do dwóch byków, które złączone opuszczonymi rogami, wciąż mocowały się w wydeptanej racicami kałuży. Dobył noża i poderżnął im gardła jak stary wyga. Brocząc żółtą posoka zwierzaki stały dopóty, dopóki mogły ustać na nogach, po czym osunęły się na ziemię i zdechły sczepione tak do samego końca.
— Rzemień pomiędzy tyki — stara sztuczka łowiecka fugasów — rzekł Aoz Roon. — Jak tylko zobaczyłem ten rzemień, wiedziałem, że kręcą się w pobliżu…
Nadbiegł Eline Tal w towarzystwie Faralina Ferda i Tantha Eina. Odtrąciwszy młokosów podtrzymali Aoza Roona.
— Mamy zabijać tę padlinę, a nie obściskiwać się z nią — powiedział Eline Tal.
Reszta stada już dawno uciekła. Bracia ubili do spółki trzy łanie i triumfowali. Nadeszli pozostali łowcy ciekawi wyniku polowania. Pięć tusz stanowiło niezgorszy łup; Oldorando naje się po powrocie łowców do syta. Ścierwa fagorze zostaną tu, gdzie padły, i tu zgniją. Ich skór nie chciał nikt.
Laintal Ay z Dathką przytrzymali oswojone łanie, zaś Elin Tal z przyjaciółmi przystąpił do zbadania Aoza Roona. Ten odtrącił ich dłonie.
— Spieprzajmy stąd — rzekł z grymasem bólu łapiąc się za żebra. — Gdzie są cztery, tam może być więcej tej padliny.
Ruszyli w powrotną drogę; ubite łanie zarzucili na grzbiety oswojonym, byki wlekli po śniegu. Lecz Nahkri był zły na Aoza Roona.
— Te pieprzone byki zdychały z głodu. Mięso będzie jak stary rzemień.
Aoz Roon milczał.
— Tylko sępy wolą żreć byki niż łanie — powiedział Klils.
— Cicho bądź, Klils — krzyknął Laintal Ay. — Nie widzisz, że Aoz Roon jest ranny? Lepiej byś sobie poćwiczył machanie toporem.
Aoz Roon patrzył w ziemię bez słowa, czym jeszcze bardziej rozzłościł starszego z braci. Odwieczny pejzaż otaczał ich ciszą.
Kiedy wreszcie podeszli na odległość wzroku do Oldorando i jego opiekuńczych gorących źródeł, z wież zagrały czatownicze rogi. Czatownikami zostawali mężczyźni starzy lub zbyt schorowani, aby polować. Nahkri dał im lżejsze zajęcie, lecz jeśli na widok powracających łowców nie zadęli w rogi, wstrzymywał im przydział bełtelu. Głos rogów był dla młodych kobiet sygnałem do rzucenia roboty i wyjścia przed palisady na spotkanie mężczyznom. Drżały na myśl, że któryś mógłby nie wrócić — wdowieństwo oznaczało czarną robotę posługaczki, wegetację na granicy głodu, wczesny zgon. Tym razem weseliły się, policzywszy głowy. Nikogo nie brakowało. Tej nocy będą ucztować. Niektóre z nich może zajdą w ciążę.