Выбрать главу

Powietrze zgęstniało i tak dusiło, jakby rzucono zły czar. Tempo spadło; świerki napierały z obu stron i fagory musiały ścieśnić kolumnę. Zabrzmiał ich prymitywny śpiew, spływając z szorstkich języków mruczandem, które niekiedy wznosiło się ostrym crescendo, po czym znów cichło. Przerażony Juli został bardziej w tyle, przebiegając od drzewa do drzewa. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Alechaw nie wyrwie się swoim oprawcom, nie zbiegnie na dół, gdzie znów chwyciłby swój oszczep i gdzie stanęliby ramię w ramię i wytłukli wszystkie kudłate fagory do nogi. Tymczasem ojciec pozostawał w niewoli, a w półmroku pod drzewami jego smuklejsza postać zniknęła już w ciżbie obcych. Chrapliwy zaśpiew buchnął głośniej i ucichł. W przedzie rozjarzyło się mgliste, zielonkawe światło, zwiastujące nowe nieszczęście. Juli śmignął za kolejne drzewo. Przed nim stała jakaś budowla z dwuskrzydłową bramą od frontu, z lekka uchyloną. W szparze świecił nikły ognik. Na wrzaski fagorów brama uchyliła się szerzej. W progu fagor trzymał żagiew nad głową.

— Ojcze! Ojcze! — zawołał Juli. — Uciekaj, ojcze! Jestem tutaj!

Nie otrzymał odpowiedzi. W pomroce jeszcze mętniejszej z powodu żagwi w żaden sposób nie mógł dojrzeć, czy Alechawa już wepchnięto przez bramę do środka, czy nie. Kilka fagorów obejrzało się obojętnie na jego krzyki, odpędzając chłopaka bez złości.

— Idźź i krzycz na wiatrr! — wrzasnął mu któryś w olonecie. Na niewolników potrzebowali tylko dorosłych.

Kiedy ostatnia zwalista postać wkroczyła do budynku, przy akompaniamencie dalszych wrzasków zamknięto wierzeje. Juli popędził pod bramę z krzykiem; waląc w surowe drewno słyszał, jak z drugiej strony zgrzytają zasuwy. Długo stał z czołem przyciśniętym do deski, nie mogąc pogodzić się z tym, co zaszło. Wrota siedziały w kamiennym murze z luźno spasowanych ciosów, na których wykwitły liszaje długobrodych mchów. Cała budowla stanowiła jedynie wejście do podziemi, w których — jak Juli wiedział — bytowały fagory. Te leniwe stworzenia wolały, żeby pracowali na nich ludzie. Jakiś czas krążył pod wrotami, aż wspiąwszy się na stromą skarpę znalazł coś, co spodziewał się tam znaleźć. Był to komin trzykrotnie od Juliego wyższy, o imponującym obwodzie. Łatwy do wspinaczki, bo nachylony ku szczytowi, jak i dlatego, że kamienne bloki, z których go postawiono, z grubsza tylko spasowane, zapewniały dogodne oparcie stopom. Kamienie były nie tak zimne, jak można by oczekiwać, i nie oblodzone. Na samym szczycie Juli nieopatrznie wysunął twarz za krawędź i natychmiast go odrzuciło; puścił się i zleciał, lądując na prawym barku i koziołkując w śniegu. Odrzucił go strumień gorącego smrodliwego powietrza zmieszany z dymem palonego drzewa i stęchłymi wyziewami. Komin służył jako wywietrznik nor fagorzych. Zrozumiał, że nie dostanie się do nich tą drogą. Został odcięty od ojca, utracił go na zawsze.

Zrozpaczony siadł na śniegu. Stopy miał obute w skóry zasznurowane wysoko na łydkach. Uszyte przez matkę spodnie i kaftan z niedźwiedziego futra nosił włosem do ciała. Ciepło dodatkowo zapewniała mu futrzana kurtka z kapturem. W dniach, kiedy zdrowie jej dopisywało, Onesa przybrała kurtkę na ramionach białymi omykami śnieżnego królika, po trzy omyki z każdej strony, a kołnierz przyozdobiła wyszywanką z czerwonych i niebieskich paciorków. Mimo to Juli przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy: kurtka wytytłana w resztkach jedzenia i upaprana tłuszczem, futrzana odzież cała zabłocona i silnie zalatująca potem. Twarz jasnożółtą czy śniadą, gdy czysta, pokrywały teraz brunatnoczarne brudne zacieki, tłuste włosy oblepiały strąkami szyję i skronie. Płacząc i waląc pięścią w śnieg Juli pocierał płaski nos, a szerokie, zmysłowe wargi, wygięte w podkówkę, odsłaniały na przedzie złamany ząb pośród białej braci. Po jakimś czasie chłopak wstał i powlókł się między ponure świerki, ciągnąc za sobą ojcowski oszczep. Nie miał wyboru, jak tylko zawrócić po własnych śladach do chorej matki, o ile potrafi odnaleźć drogę do domu przez śnieżne pustkowia. Uświadomił też sobie, że jest głodny. Opuszczony przez cały świat jeszcze raz wszczął raban pod zamkniętymi wrotami. Na próżno. Zaczął sypać śnieg, z wolna, lecz nieustępliwie. Juli stanął z pięściami podniesionymi do nieba. Splunął prosto na wrota. To dla ojca. Nienawidził go za to, że okazał się cherlakiem. Wspomniał wszystkie lania, jakie otrzymał z ojcowskiej ręki — dlaczego ojciec nie pobił fagorów? Wreszcie zawrócił rozgoryczony od bramy i w sypiącym śniegu ruszył w dół. Cisnął ojcowski oszczep w krzaki.

Głód idąc o lepsze ze zmęczeniem zagnał go ponownie aż nad brzegi Varku. Nadzieje Juliego prysły w jednej chwili. Martwe jajaki zostały zeżarte do ostatniego. Przybyli ze wszystkich stron drapieżcy obrali je z mięsa. Nad rzeką oczekiwały go jedynie szkielety i sterty nagich gnatów. Zawył z wściekłości i rozpaczy. Rzeka znowu zamarzła i na twardej pokrywie lodu leżał śnieg. Juli odgarnął śnieg nogą, spojrzał w dół. Ścierwa potopionych zwierząt wciąż tkwiły w lodzie; zauważył jednego jajaka z głową zwieszoną w ciemny nurt pod lodem. Wielkie ryby wyjadały mu oczy. Oszczepem i ostrym rogiem Juli wywiercił z mozołem dziurę w lodzie, poszerzył otwór i zaczaił się nad nim z uniesionym drzewcem. Płetwy przecięły toń. Uderzył. Niebiesko nakrapiana ryba z rozdziawionym ze zdumienia pyskiem rozbłysła na grocie, gdy wyciągnął ociekający wodą oszczep. Była długa na dwie rozpostarte dłonie, zetknięte kciukami. Upieczona na maleńkim ognisku smakowała wspaniale. Beknął, wcisnął się między kłody i spał przez godzinę. Później pomaszerował ledwo widocznym po przejściu stada tropem na południe. Freyr z Bataliksą zmieniali się na straży nieba, a on wciąż szedł — jedyna sylwetka poruszająca się w pustkowiach.

— Matka — zawołał na żonę stary Hasele, jeszcze zanim wszedł do chaty. — Matka, zobacz, co znalazłem pod Trzema Pajacami.

I jego ślubna stara Lorel, kulawa od dziecka, przykuśtykała na próg i wysunąwszy nos na kąsający ziąb rzekła:

— Nieważne, coś znalazł. Panowie z Pannowalu czekają, żeby ubić z tobą interes.

— Z Pannowalu, powiadasz? Poczekaj, aż zobaczą, co znalazłem pod Trzema Pajacami. Potrzebuję tu pomocy, matka. Chodź, nie jest zimno. Życie przesiedzisz w tym domostwie.

Domostwo prymitywne było pod każdym względem. Składały się na nie spiętrzone głazy, niektóre wyższe od człowieka, poprzekładane dylami i deskami, przykryte dachem ze skór, który porósł darnią. Szpary między głazami utkane zostały mchem i gliną dla ochrony przed wiatrem, a dyle i pnie drzew podpierające budowlę ze wszystkich stron upodobniały ją do zdechłego jeżozwierza. Do głównej konstrukcji przylegały dodatkowe pomieszczenia, zrodzone z tego samego ducha improwizacji. Brązowe kominy strzelały w zasępione niebo, dymiąc leciutko; w części pomieszczeń suszyły się skóry i futra; w innych je sprzedawano. Hasele był handlarzem i traperem i dorobił się na tyle, że teraz, pod koniec życia, mógł sobie pozwolić na żonę i sanie z trójką psów w zaprzęgu. Domostwo Hasele rozsiadło się na niskiej skarpie biegnącej zakolem dalej na południe na przestrzeni kilku mil. Skarpę zawalały popękane głazy, miejscami spiętrzone jeden na drugim. Głazy dawały schronienie drobnej zwierzynie i stanowiły doskonałe tereny łowieckie dla starego trapera, mniej już skłonnego do tak dalekich wypraw w teren, jak za czasów młodości. Okazalszym piramidom skalnym ponadawał nazwy, jak na przykład Trzy Pajace. Pod Trzema Pajacami dobywał minerały potrzebne do wyprawiania skór. Do zalegających stok mniejszych i większych kamieni przytuliły się zaspy śnieżne niczym treny różnego kształtu i wielkości, ale wszystkie wyciągnięte na wschód, w kierunku przeciwnym do dalekich Barier, od których ze świstem dął wicher. Kiedyś była tu plaża na dawno nie istniejącym brzegu morza, północne wybrzeże kontynentu Kampannlat za lepszych dni. Od wschodniej strony Trzech Pajaców rosła niewielka kępa głogów, dzięki granitowej osłonie wypuszczając tu i ówdzie zielone listowie. Stary Hasele cenił te zielone listki w swoim garnku, toteż obstawiał krzaki sidłami, aby nie dopuścić do nich zwierząt. Zaplątany w cierniste gałęzie, nieprzytomny, tam właśnie leżał chłopak, którego Hasele wciągnął teraz z pomocą Lorel w zadymione sanktuarium swej chaty.