Выбрать главу

Gradienty temperatury w stratosferze uległy zmianom, troposfera ociepliła się, temperatury przygruntowe zaczęły wzrastać. Siekące deszcze lały tygodniami bez przerwy. Śnieg zniknął z nizin w strefach tropikalnych. Lodowce cofnęły się w wyższe partie gór. Zazieleniła się ziemia. Kiełkowały wysokopienne rośliny. Nigdy dotychczas nie widziane ptaki i zwierzęta śmigały ponad lub między ostrokołami starożytnej osady. Zmieniały się wszelkie przejawy życia. Nic nie zostało takie, jak było.

Starsi ludzie na ogół niechętnie patrzyli na te zmiany. Wspominali bezkresne śnieżne przestrzenie z czasów swojej młodości. Ci w średnim wieku witali zmiany z radością, ale kręcili głowami, że to zbyt dobre, aby trwało dłużej. Młódź nigdy nie zaznała niczego innego. Młodzi mieli więcej urozmaiconego jadła i płodzili więcej dzieci, a dzieci mniej umierało. Co się tyczy strażników, Bataliksa wyglądała tak samo, jak zawsze. Za to z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień, z godziny na godzinę Freyr stawał się coraz jaśniejszy, coraz gorętszy.

Wśród tego misterium pogody toczył się dramat ludzki, w którym każdy z żyjących musiał grać do końca, ku swojej satysfakcji bądź rozczarowaniu. Dla większości ludzi ów splot drobnych okoliczności był sprawą największej wagi, bowiem każdy widział się na środku sceny. Na całym wielkim globie Helikonii, gdzie tylko małe grupki mężczyzn i kobiet walczyły o byt, tak właśnie było. A Ziemska Stacja Obserwacyjna wszystko to rejestrowała.

Zostawszy lordem Oldorando Aoz Roon zatracił pogodę ducha. Stał się markotny, przez jakiś czas stroniąc nawet od świadków i wspólników swojej zbrodni. Ale i ci, którzy utrzymali z nim jakiś kontakt, nie mieli pojęcia, jak wiele na dobrowolnej izolacji zaważyło ciążące mu coraz bardziej poczucie winy; ludzie nie zadają sobie trudu, żeby się nawzajem zrozumieć. Zabójstwo było silnym tabu w maleńkiej społeczności, w której wszyscy są bliżej lub dalej spowinowaceni, w której silnie odczuwa się stratę choćby jednej pełnosprawnej osoby i w której więź społeczna jest tak silna, że nawet umarli nie mogą na dobre opuścić żywych.

Los chciał, że ani Klils, ani Nahkri nie mieli dzieci ze swoimi kobietami, toteż tylko one pozostały do rozmowy z mamikami mężów. Obie przekazały ze świata duchów tylko niepohamowany gniew. To ciężkie brzemię, taki gniew mamików, albowiem nie sposób go uśmierzyć. Gniew przypisywano furii, jaka musiała ogarnąć braci w opilczym szale bratobójstwa. Żony zwolniono z dalszych kontaktów. Bracia i im straszny koniec przestali stanowić powszechny temat rozmów. Sekret zabójstwa pozostał na razie sekretem. Lecz Aoz Roon nigdy nie zapomniał. O świcie w dzień po zabójstwie wstał wyczerpany i zmoczył twarz w lodowatej wodzie. Ale chłód wzmógł jedynie gorączkę, do której się nie przyznawał. Ból hulał mu po całym ciele, jakby przechodząc z jednego do drugiego organu. Dygocząc od katuszy skrywanych przed towarzyszami, pośpiesznie opuścił wieżę ze swym psem Kurdem u nogi. Wyszedł na uliczkę w widmowe opary brzasku, w których majaczyły jedynie sylwetki zakutanych kobiet z wolna sunących do pracy. Schodząc im z drogi Aoz Roon powlókł się w stronę bramy północnej. Musiał minąć Wielką Wieżę.

Ani się obejrzał, jak stanął nad pogruchotanym, rozciągniętym ciałem Nahkriego, z oczami wciąż wytrzeszczonymi w przerażeniu. Odszukał szpetne zwłoki Klilsa, po drugiej stronie wieży. Ciał jeszcze nie odkryto i nie podniesiono alarmu. Kurd skomlał i obskakiwał trupa zapitego Klilsa. Aozowi Roonowi zaświtała w skołowanej głowie myśl. Nikt nie uwierzy, że bracia pozabijali się nawzajem, jeśli zostaną znalezieni po dwóch stronach wieży. Złapał Klilsa za ramię i spróbował przesunąć zwłoki. Były sztywne i unieruchomione. Jakby przyrosłe do ziemi. Musiał się nachylić, dotykając niemal twarzą mokrych obrzydliwie włosów, aby chwycić trupa pod pachy. Szarpnął ponownie. Coś się stało z jego wielką wrodzoną siłą. Klils ani drgnął. Sapiąc i stękając, zaszedł zwłoki z drugiego końca i pociągnął za nogi. W dali rozgęgały się gęsi, szydząc z próżnych wysiłków. Wreszcie uniósł ciało. Klils, runąwszy na twarz, przymarzł dłońmi i połową twarzy do błota. Po oderwaniu zwłoki stuknęły o gołą ziemię. Cisnął je obok brata — nieruchomy, bezsensowny przedmiot, którego wizerunek starał się wymazać z pamięci. Następnie pognał ku bramie północnej.

Sporo walących się wież stało za palisadami, często okolonych, a właściwie rozwalonych przez radżababy górujące nad ruiną. W jednym z takich pomników czasu wznoszącym się nad lodowatą tonią Voralu znalazł kryjówkę. Obskurna izba na pierwszym piętrze była w nienaruszonym stanie. Wprawdzie po drewnianych schodach dawno ślad zaginął, ale on poradził sobie włażąc na stertę gruzu, z której wciągnął się do kamiennej komnaty. Wstał i trzymając się ściany łapał oddech. Po czym dobył noża i jak szalony przystąpił do rozcinania na sobie futra. Niedźwiedź oddał w górach życie, aby odziać Aoza Roona. Nikt inny nie nosił takiej czarnej niedźwiedni. Pruł ją jak popadło. Wreszcie stanął nagi. Nawet sam przed sobą wstydził się tego widoku. Na nagość zabrakło miejsca w ich kulturze. Pies przysiadł zziajany, nie spuszczając z niego oczu i skowycząc.

Ognisty ornament wysypki trawił ciało Aoza Roona, jego wklęsły brzuch i wydatne mięśnie. Języki płomieni lizały wszystko. Płonął od kolan po gardło. W męce złapał się za członek i biegał po izbie wyjąc, jakby go obdzierano ze skóry.

Pożar ciała był dla Aoza Roona piętnem winy. Mord! A oto i skutek; nieoświecony umysł pochopnie skojarzył go sobie z przyczyną. Ani przez chwilę Aoz Roon nie wrócił pamięcią do wypadków na łowach, kiedy to starł się pierś w pierś z wielkim białym fagorem. Ani przez chwilę nie przyszło mu na myśl, że trapiące kudłatą rasę wszy przeniosły się na jego ciało. Zabrakło mu wiedzy niezbędnej do takich skojarzeń.

Ziemska Stacja Obserwacyjna szybowała w niebiosach, obserwując. Przyrządy pokładowe pozwalały obserwatorom planety pod nimi poznawać rzeczy, o jakich nie wiedzieli sami mieszkańcy na jej powierzchni. Obserwatorzy poznali cykl życiowy kleszcza, który przystosował się do pasożytowania i na fagorze, i na człowieku. Przeprowadzili analizę składu andezytowej skorupy Helikonii. Od najbłahszego po najistotniejszy, wszystkie fakty trzeba było gromadzić, analizować i przekazywać na Ziemię. Wydawało się, że Helikonię można rozebrać, atom po atomie, i wysłać przez galaktykę gdzieś indziej. Naturalnie, odtwarzano ją w pewnym sensie na Ziemi, w encyklopediach i środkach masowego nauczania.

Kiedy z „Avernusa” obserwowano, jak na wschodzie para słońc wstaje nad bastionami łańcucha Nktryhk, których niejeden szczyt górował w stratosferze, kiedy blask i cień ze słońc zrodzony zarzucał w głębiny atmosfery sieć tajemnicy, wówczas co romantyczniejsze dusze z pokładu „Avernusa” zapominały o swoich faktach i marzyły o uczestnictwie w prymitywnych procesach zachodzących tam w dole. na dnie oceanu powietrza.

Opatulone postacie, klnąc i utyskując, ciągnęły w mroku do Wielkiej Wieży. Mroźny wiatr dmuchał ze wschodu, poświstując wśród starożytnych wież, bił w twarze i zdobił szronem okolone brodami wargi. Siódma godzina, wiosenny wieczór, najgłębsza ciemność.

Przybywający zatrzaskiwali za sobą wykoślawione drewniane drzwi. prostowali się i obwoływali swe przybycie. Następnie wchodzili po kamiennych stopniach do komnaty Aoza Roona. Ogrzewała ją gorąca woda, która płynęła w kamiennych rurach z piwnicy. Górne izby. aż po szczyt wieży, położone dalej od źródła ciepła, były zimniejsze. Lecz tej nocy wichura wciskająca się setkami szpar wyziębiła wszystko.