Выбрать главу

— Oyre ostatnio jest jakaś markotna — zauważyła Shay Tal. — Co ją gryzie?

— Jesteś mądra… myślałem, że zgadniesz.

Ścisnęła kłosy, obciągnęła na sobie futro.

— Przychodź do mnie częściej porozmawiać — powiedziała ciepło. — Nie odrzucaj mojej przyjaźni.

Niewyraźnie uśmiechnąwszy się. poszedł w swoją stronę. Nie mógł wyjawić ani Shay Tal, ani nikomu, że obecność przy zabójstwie Nahkriego rzuciła cień na jego duszę. Głupcy bo głupcy, Nahkri i Klils byli mu przecież wujami i cieszyli się życiem. Ten koszmar ciągnął się za nim, choć minęły już dwa lata. Podejrzewał, że i jego kłopoty z Oyre mają to samo źródło. Do Aoza Roona żywił teraz skrajnie sprzeczne uczucia. Mord odstręczył nawet Oyre od własnego ojca. Trzymając język za zębami Laintal Ay czuł się wspólnikiem zbrodni potężnego protektora. Stał się niemal takim samym milczkiem, jak Dathka. Kiedyś na samotną włóczęgę gnały go radość życia i żądza przygód, obecnie smutek i niepokój.

— Laintal Ay!

Obejrzał się na wołanie Shay Tal.

— Zajdź do mnie, to poczekamy na Vry.

Zaproszenie ucieszyło go i zażenowało. Pośpiesznie przemknął za nią do nędznej izby nad świniami, mając nadzieję, że nie widzi go nikt z łowieckiej kompanii. Po zimnie na dworze poczuł się senny w zaduchu izby. Stara, zwiędła matka Shay Tal siedziała w kącie na dziurze ustępu, przez którą odchody leciały na dół wprost między zwierzęta. Świstek Czasu odgwizdał godzinę, zapadał już mrok. Laintal Ay pozdrowił staruszkę i siadł na skórach przy Shay Tal.

— Zbierzemy więcej takich nasion i założymy poletka żyta i owsa — powiedziała.

W jej głosie wyczuł zadowolenie. Niebawem przyszły Vry i Amin Lim, pulchna, macierzyńska młoda dziewczyna, która mieniła się pierwszą adeptką Shay Tal. Amin Lim z miejsca podążyła w głąb izby i siadła oparta plecami o ścianę, pragnąc jedynie słuchać i widzieć Shay Tal.

Vry też nie pchała się nigdy na plan pierwszy. Drobna z niej była dziewczyna. Pod srebrzystoszarym futrem sterczały jej piersi, jak dwie cebule za pazuchą. Wąska buzia Vry mimo bladości mogła się podobać, gdyż opromieniał ją blask głęboko osadzonych oczu. Nie pierwszy raz Laintal Ay pomyślał, że Vry jest podobna do Dathki; może Dathkę to właśnie w dziewczynie pociągało. Włosy stanowiły jej prawdziwą ozdobę. Gęste i ciemne, w promieniach słońca nabierały kasztanowej barwy, w przeciwieństwie do czarnych jak noc włosów oldorandek. To jedynie wskazywało na mieszane pochodzenie Vry, której matką była jasnowłosa i jasnolica branka z południa Borlien, wcześnie zmarła w niewoli.

W Oldorando wszystko zachwycało maleńką Vry. zbyt małą, aby żywić urazę do krzywdzicieli. Zwłaszcza kamienne wieże i rury z gorącą wodą budziły jej dziecięcy zachwyt. Zasypywała wszystkich pytaniami, ale serce oddała Shay Tal. która zawsze znalazła na wszystko odpowiedź. Shay Tal doceniła bystrość umysłu dziewczynki. Nauczyła ją czytać i pisać. Vry została jedną z najzagorzalszych orędowniczek akademii. A że ostatnimi laty przychodziło na świat więcej dzieci, uczyła je oloneckiego abecadła.

Vry i Shay Tal wdały się w rozmowę o swoim odkryciu systemu korytarzy pod miastem. Wszystkie wieże łączyła z północy na południe i ze wschodu na zachód sieć tuneli — to znaczy łączyła ongiś; trzęsienia ziemi, powodzie i inne klęski żywiołowe zatarasowały bowiem wiele przejść. Shay Tal marzyli o dotarciu do na wpół zasypanej piramidy przy ołtarzu ofiarnym, kryjącej — jak przypuszczała — nieprzebrane skarby, jednak wszystkie korytarze do piramidy po samo sklepienie wypełniał ił.

— Jest wiele rozmaitych połączeń, o jakich nam się nie śniło. Laintalu Ayu — powiedziała. — Żyjemy na powierzchni ziemi, ale słyszałam, że w Pannowalu ludzie pędzą wygodny żywot pod ziemią i podobnie — zdaniem przejezdnych kupców — w Ottassolu na południu. Być może tunele łączą się ze światem dolnym, zamieszkanym przez mamiki i mamimy. Gdyby tak, jak dla ducha, udało się odnaleźć do nich drogę dla naszego ciała, sięgnęlibyśmy po tkwiącą w ziemi wielką wiedzę. Aoz Roon byłby zadowolony.

Ciepło rozebrało Lamtala Aya, więc senny kiwał jedynie głową.

— Wiedza to nie tylko coś, co tkwi w ziemi jak brassimipa — wtrąciła Vry — Wiedzę można tworzyć poprzez obserwacje. Moim zdaniem i w powietrzu istnieją korytarze na kształt tych pod nami. Nocą obserwuję gwiazdy, jak wschodzą i zachodzą. Jak wędrują po niebie. Pewne gwiazdy wędrują własnymi korytarzami.

— One są za daleko, żeby miały na nas jakiś wpływ.

— Wcale nie. Wszystkie należą do Wutry. A to, co Wutra czym w górze, musi mieć na nas wpływ.

— Bałaś się podziemi — rzekła Shay Tal.

— A pani boi się gwiazd — odpaliła bez namysłu Vry. Laintal Ay był zdumiony słysząc, jak jego rówieśniczka, ta nieśmiała, młodziutka kobieta odrzuca zwykłą sobie potulność i odzywa się w ten sposób do Shay Tal; dziewczyna zmieniła się tak samo, jak ostatnio pogoda. Shay Tal jakby to nie przeszkadzało.

— Do czego nadają się te podziemne korytarze — zapytał. — Jakie mają znaczenie?

— Są tylko pamiątką po jakiejś dawno minionej przeszłości. Przyszłość leży w niebiosach — powiedziała Vry Ale Shay Tal oświadczyła stanowczo.

— One dowodzą tego. czemu zaprzecza Aoz Roon: ze to podwórko, na którym żyjemy, to był niegdyś wspaniały ogród, pełen sztuk i nauk, i ludzi, lepszych od nas. Ludzi było więcej, musiało być ich więcej — tyle jest teraz mamunów — i byli wspaniale odziani, jak Loila Bry. I mieli w głowach więcej myśli jak ogniste ptaki. My, z naszym błotem w głowach, jesteśmy tym, co po nich zostało.

W trakcie rozmowy Shay Tal co chwila wymieniała imię Aoza Roona, za każdym razem ze spojrzeniem wbitym w ciemny kąt izby.

Minęły mrozy i przyszły deszcze, a po nich znów mrozy, jak gdyby pogoda specjalnie uwzięła się na mieszkańców Embruddocku. Kobiety pchały swój kierat i marzyły o innych miejscach.

Fałdy Wzgórz jak pręgi biegły przez nizinę mniej więcej ze wschodu na zachód. Resztki zasp śnieżnych wciąż zalegały synkliny w górnych partiach stoków od północnej strony — nędzne resztki śnieżnego całunu, nie tak dawno otulającego całą krainę. Teraz śnieg był dziobaty, podziurawiony przez zielone kiełki, z których każdy uformował sobie maleńką okrągłą kotlinkę i królował w niej niepodzielnie. Poniżej linii śniegów ciągnęły się olbrzymie rozlewiska — najbardziej uderzający element nowego pejzażu. Poprzecinały cały krajobraz równoległymi jeziorami w kształcie ryby, w których przeglądały się skrawki zachmurzonego nieba. Okolica stanowiła kiedyś bogate tereny łowieckie. Ze śniegami odeszła zwierzyna, przenosząc się na suchsze pastwiska wśród wzgórz. Jej miejsce zajęły stada czarnych ptaków, flegmatycznie brodzących u brzegów okresowych jezior.

Dathka z Laintalem Ayem leżeli na grani i obserwowali maszerujące sylwetki. Młodzi łowcy byli przemoczeni do suchej nitki i w złych humorach. Dathka nachmurzył czoło i oczy zwęziły mu się w pociągłej, posępnej twarzy. Malutkie sierpy wody wypełniały zagłębienia odciśnięte palcami w grząskim gruncie. Wokół gulgotała opita ziemia.

Nieco niżej sześciu zgorzkniałych łowców przysiadło na piętach, kryjąc się za granią; obojętnie wyczekiwali komendy swoich przywódców, chuchając na wilgotne kciuki i śledząc wzrokiem ptaki przelatujące po niebie.

Wyśledzone sylwetki maszerowały na wschód grzbietem sąsiedniego pasma wzgórz, jedna za drugą w rzędzie, z opuszczonymi głowami dla osłony przed mżawką. Za rzędem sylwetek szerokim zakolem rozlał się Voral. Przycumowane na brzegu rzeki stały trzy łodzie, które przywiozły nieproszonych gości na odwieczne tereny łowieckie oldorandczyków. Pochodzenie intruzów zdradzały wysokie buty z grubej skóry i kapelusze w kształcie garnka.