Выбрать главу

— To Borlieńczycy — powiedział Laintal Ay. — Przegnali stąd całą zwierzynę. Teraz my musimy ich przegnać.

— Jak? Za mało nas — rzekł Dathka nie odrywając oczu od maszerujących w dali sylwetek. — Tereny są nasze. Ale ich jest ponad cztery garście…

— Jedno na pewno możemy zrobić: spalić im łodzie. Głupcy zostawili tylko dwóch ludzi na straży. Tych załatwimy.

Zamiast na zwierzynę, której nie było, równie dobrze mogli zapolować na Borlieńczyków. Od jednego z pojmanych niedawno południowców dowiedzieli się o nieszczęściu Borlien. Ludzie mieszkali tam w budynkach z gliny, na ogół jednopiętrowych — na dole zwierzęta, na piętrze gospodarze. Ostatnie niespotykane ulewy doszczętnie rozmyły lepianki; cała ludność została bez dachu nad głowią.

Oddział Laintala Aya skradał się do łodzi nad Voralem w przybierającym na sile deszczu. Był początek zimy. Z południa szła ulewa. Kapryśnie zacinając skraplała piechurów coraz rzęsiściej, aż lunąwszy wreszcie ciężkimi kroplami zabębniła im po plecach, zalewając twarze. Zdmuchiwali krople wody z płaskich nosów. Jeszcze kilka lat temu żaden z nich nie wiedział, co to deszcz; w grupie nie było łowcy, który by nie tęsknił do rześkich dni dzieciństwa, ze śniegiem po kolana i stadami jeleni po horyzont. Teraz horyzont zniknął w brudnoburej pomroce, a grunt spływał wodą.

Już pod osłoną szarugi dotarli nad brzeg rzeki. Tu człowiekowi po kolana sięgały gęste, mimo niedawnych mrozów, i soczyste trawy, pochylone i migotliwe w strugach deszczu. Biegnąc nie widzieli nic prócz falujących traw, ciężarnych chmur i mętnej wody tej samej barwy, co chmury. Ryby chlupały głośno w rzece, wyczuwając rozrastanie się ich żywiołu.

Dwaj borlieńscy wartownicy, skuleni w łodzi na deszczu, zginęli bez. stawiania oporu; być może woleli umrzeć, niż dalej moknąć. Ciała wyrzucono za burtę. Unosiły się przy łodziach plamiąc nurt krwią, podczas gdy krześnik łowców daremnie usiłował skrzesać ogień; płytka w tym miejscu rzeka nie chciała zabrać trupów, mimo że odpychano je wiosłami. Powietrze uwięzione pod ubraniem ze skór utrzymywało zwłoki tuż przy krostowatej od kropli deszczu powierzchni wody.

— Dobrze, już dobrze — powiedział zniecierpliwiony Dathka. — Zostaw to krzesanie. Lepiej rozbierzmy łodzie na kawałki, chłopaki.

— Sami możemy skorzystać z tych łodzi — rzucił myśl Laintal Ay. — Powiosłujemy sobie do Oldorando.

Reszta biernie śledziła spór dwóch młodzików.

— Co powie Aoz Roon, jak wrócimy, do domu bez mięsa?

— Pokażemy mu łodzie.

— Nawet Aoz Roon nie jada łodzi.

Uwagę przyjęto śmiechem. Wleźli do łodzi i niewprawnie wzięli się do wioseł. Trupy zostały za nimi. Dopłynęli jakoś do Oldorando, pod siekący im w twarze deszcz. Aoz Roon ponuro powitał swych podwładnych. Popatrzył na Laintala Aya i pozostałych łowców w milczeniu, które uważali za gorsze od obelg, gdyż odbierało im możliwość obrony. W końcu odwrócił się do nich tyłem, przez otwarte okno wyglądając na ulewę.

— Możemy głodować. Głodowaliśmy nieraz. Ale szykują nam się inne kłopoty. Grupa Faralina Ferda powróciła z wyprawy łowieckiej na północ. Wypatrzyli z daleka bandę fugasów na kaidawach, zmierzającą w naszą stronę. Mówią, że wyglądało to na wyprawę wojenną.

Łowcy popatrzyli po sobie.

— Ile ich było? — spytał któryś.

Aoz Roon wzruszył ramionami.

— Czy jechały od jeziora Dorzin? — zapytał Laintal Ay.

Aoz Roon ponownie wzruszył ramionami, jakby uważał pytanie za nieistotne. Obrócił się do słuchaczy, przygważdżając ich ponurym spojrzeniem.

— Jaką taktykę uważacie za najlepszą w tych warunkach?

Nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje pytanie, sam sobie jej udzielił:

— Nie jesteśmy tchórzami. Wyruszymy naprzeciw i zaatakujemy, zanim dotrą tutaj i spróbują spalić Oldorando, czy co im tam chodzi po ich tępych szlejach.

— Nie napadną nas w taką pogodę — odezwał się starszy wiekiem łowca. — Nie cierpią wody. Tylko w szalonej furii wyskoczy fugas na ulewę. Woda uszkadza im futra.

— Czasy są szalone — rzekł Aoz Roon. chodząc niespokojnie tam i z powrotem. — Świat tonie w deszczu. Kiedy ten łoński śnieg ma zamiar wrócić?

Odprawiwszy wszystkich pobrnął po błocie w odwiedziny do Shay Tal. Siedziały u niej Vry i jeszcze jedna bliska przyjaciółka. Amin Lim, zajęte kopiowaniem jakichś hieroglitow. Shay Tal odprawiła obie bez ceregieli. Spoglądali na siebie z rezerwą, ona na jego mokrą twarz i minę kogoś, kto ma więcej do powiedzenia, niż umie wyrazić. on na jej zmarszczki pod oczami, na pierwsze siwe włosy połyskujące w jej czarnych lokach.

— Kiedy deszcz przestanie padać?

— Pogoda znowu się psuje. Chcę zasiać żyto i owies.

— Jesteś podobno bardzo mądra — ty i twoje kobiety… Powiedz mi, co to będzie.

— Nie wiem. Idzie zima. Może zrobi się zimniej.

— A śnieg? Dałbym nie wiem co, żeby ten przeklęty śnieg wrócił, a deszcz poszedł w cholerę.

Gniewnym ruchem wzniósł pięść i zaraz ją opuścił.

— Jeśli zrobi się zimniej, z deszczu zrobi się śnieg.

— Na gówno Wutry, to ci kobieca logika Znikąd pewności na tym cholernie niepewnym świecie Nie jesteś tego pewna, Shay Tal?

— Nie bardziej niż ciebie.

Obrócił się na pięcie, ale jeszcze przystanął w drzwiach.

— Jeśli twoje kobiety nie będą pracować, nie będą jeść. Nie możemy pozwalać ludziom na leniuchowanie, sama rozumiesz.

Odszedł, nawet się nie obejrzawszy. Podążyła za nim do drzwi i w progu przystanęła z marszem na czole. Była zła. bowiem nie miała okazji raz jeszcze dać mu kosza, raz jeszcze podbudować wiarę w siebie. I czuła, ze tak naprawdę nie o mej myślał, tylko o ważniejszych sprawach. Obciągnęła na sobie lichy przyodziewek i wróciwszy do izby siadła na posłaniu. W tej pozie pozostała do nadejścia Vry. lecz na widok młodej przyjaciółki poderwała się z poczuciem winy.

— Nigdy nie traćmy pewności — powiedziała. — Gdybym była czarodziejką, przywróciłabym śniegi Aozowi Roonowi.

— Jesteś czarodziejką — z wiarą odparła Vry.

Wieść o nadciąganiu fagorów rozeszła się szybko. Kobiety, które pamiętały ostatnią napaść na miasto, nie mówiły o niczym innym. Gadały nocą, opite bełtelem, przewracając się na posłaniach, gadały o tym skoro świt, mieląc ziarno przy gęsiej łojówce.

— Stać nas na więcej niż gadanie — oznajmiła im Shay Tal. — Macie mężne serca, kobiety, nie tylko ostre języki. Pokażemy Aozowi Roonowi, co potrafimy. Posłuchajcie, jaki mam pomysł.

Uradziły, ze akademia, która stale musi usprawiedliwiać swoje istnienie wobec mężczyzn, przedstawi plan walki i ocalenia Oldorando. Wybrawszy odpowiedni teren kobiety w jakimś bezpiecznym miejscu wystawią się fagorom na widok. Kiedy fagory się zbliżą, wpadną w zasadzkę i zostaną wyrżnięte w pień przez zaczajonych z obu stron łowców. Omawiając ten plan kobiety darły się i domagały krwi. Ustaliwszy wszystkie szczegóły ku ogólnemu zadowoleniu, wybrały na wysłanniczkę do Aoza Roona jedną z najładniejszych dziewcząt, prawie w wieku Vry wybór padł na Dol Sakil, córkę starej położnej Rol Sakil. Oyre odprowadziła Dol pod wieżę ojca, któremu dziewczyna miała przekazać ukłony od Shay Tal i jej prośbę o przybycie do domu kobiet, gdzie zostanie mu przedstawiony plan pobicia wroga.

— Myślisz, ze on w ogóle zwróci na mnie uwagę? — odezwała się Dol.