— Ten to faktycznie musi mieć dużego, sądząc po tym wrzasku… Dol już się zdążyła pochwalić. Ryczy jak byk!
Wciąż pokrzykując Aoz Roon przywlókł za sobą Dol do samego parapetu i mierzył ich z góry spojrzeniem bazyliszka.
— Tak, zobaczymy, co warte jej słowa, sprawdzimy ją. Sprawdzimy Shay Tal w boju, skoro wam wszystkim wydaje się taka wspaniała. Słyszysz mnie, Shay Tal? Dziś wóz albo przewóz i niech popłynie krew, czerwona albo żółta.
Splunął na nich i wlazł z powrotem do wieży, trzaskając za sobą klapą w dachu.
Posiliwszy się ciemnym chlebem wszyscy ruszyli w drogę za łowcami. Miny mieli nietęgie, nawet Aoz Roon. Wy wrzeszczał z siebie cały animusz. Zmierzali na południowy wschód. Temperatura utrzymywała się poniżej zera. Wiatr ucichł, słońca zniknęły w chmurach. Grunt był twardy i lód trzaskał im pod nogami. Idąca z nimi Shay Tal nie odstępowała kobiet, usta miała zaciśnięte, poły futra obijały jej się o szczupłe ciało. Szli powoli, gdyż kobiety nie przywykły do pokonywania pieszo odległości, które nie czyniły żadnego wrażenia na mężczyznach. Dotarli w końcu na skraj falistej niziny, gdzie łowcy Laintala Aya wypatrzyli Borlieńczyków zaledwie dwa dni przed wylewem Voralu. Tu ciągnęły się szeregiem długie grzbiety, a pomiędzy nimi płytkie rozlewiska lśniły jak wyrzucone na brzeg ryby. Tutaj mogli urządzić zasadzkę. Mróz wywabi fagory, jeśli jeszcze gdzieś w okolicy były.
Bataliksa zaszła nie wiadomo kiedy. Przemierzali wyżynę, mężczyźni na przedzie, za nimi kobiety w luźnych grupkach. Wszyscy czuli się nieswojo pod ołowianym niebem. Na skraju pierwszego rozlewiska kobiety przystanęły, obracając na Shay Tal niezbyt przyjazne spojrzenia. Uprzytomniły sobie całą grozę własnego położenia, gdyby nadciągnęły fagory — zwłaszcza jeśli nadjadą wierzchem. Najbystrzejsze nawet oczy nie ostrzegą ich w tym miejscu przed niczym, wzgórza bowiem ograniczały pole widzenia. Znalazły się między młotem a kowadłem.
Temperatura wciąż wynosiła dwa lub trzy stopnie poniżej zera. Panowała cisza, powietrze zastygło. Płytkie jezioro leżało uśpione u ich stóp. Liczyło jakieś czterdzieści metrów wszerz i ze sto metrów długości, wypełniając swoją nieprzyjazną tonią zagłębienie pomiędzy dwoma garbami pagórków. Zamarłe, lecz wciąż nie zamarznięte, bez najmniejszej zmarszczki lustro wody odbijało niebiosa. Ich posępny obraz wzmagał w kobietach jakąś zabobonną trwogę, gdy patrzyły, jak łowcy znikają za granią. Nawet zwarzona na mrozie trawa pod nogami zdawała się zaklęta tak jak i ptaki, z których żaden nie zawołał. Bliskość kobiet gnębiła mężczyzn. Stali w sąsiedniej kotlinie, sarkając na swojego przywódcę.
— Fagorów ani śladu — rzekł Tanth Ein, chuchając na paznokcie. Wracajmy. A jeśli one zniszczyły Oldoranclo pod nasza nieobecność? Ładnie by to wyglądało.
Złączeni nad głowami obłokiem pary z oddechów, wsparci na oszczepach łowcy z wyrzutem patrzyli na Aoza Roona, który chodził tam i z powrotem na stronie, ponury jak chmura gradowa.
— Wracać? Gadacie jak baby. Przyszliśmy się bić i bić się będziemy, choćbyśmy mieli oddać przy tym życie Wutrze. Jeśli (agory są gdzieś niedaleko, przywołam je. Zostańcie na miejscu.
Wbiegł pędem na szczyt wzniesienia, skąd mając oko na kobiety zamierzał krzyknąć na całe gardło i obudzić wszystkie echa pustkowi. Ale wróg już się pokazał. Teraz, zbyt późno, Aoz Roon zrozumiał, dlaczego nie wypatrzyli ani jednego z borlieńskich włóczęgów — po prostu się wynieśli. Jak starą Molas Ferd widok tali, tak Aoza Roona wprawił w osłupienie widok odwiecznego wroga człowieka.
Na jednym brzegu jeziora o rybim kształcie biegały kobiety, na drugim skupili się ancipici. Kobiety miotały się przerażone i niespokojne, ancipici zastygli w bezruchu. Kobiety, nawet w zaskoczeniu. zareagowały indywidualnie; fagory istniały tylko jako grupa. Nie sposób było ocenić liczbę wrogów. Rozpływali się w przedwieczornej mgle zasnuwającej kotlinę, w strzępach szarości i błękitów otoczenia. Któryś z nich zaniósł się ochrypłym kaszlem; poza tym nie dawały znaków życia. Po chwilowej przepychance na grani za nimi usadowiły się w równych odstępach białe ptaki, karnie zwrócone dziobami w jedną stronę, niczym duchy tych, co odeszli.
Nad oszronionymi sylwetkami wyraźnie górowały trzy — zapewne przywódcy — na kaidawach. Swoim zwyczajem siedziały pochylone do przodu, głowami niemal wsparte o łby wierzchowców, jakby w duchowym z nimi zespoleniu. Piesze fagory, przygarbione, przywarły do boków kaidawów. Były bardziej skamieniałe niż pobliskie głazy. Kasłacz ponownie zakasłał. Aoz Roon odzyskał głos i krzyknął na swych ludzi. Pokonawszy wzniesienie łowcy z trwogą spojrzeli ze szczytu na wroga.
W odpowiedzi fagory nagle ożyły. Osobliwie powiązane członki przeszły z letargu do działania bez żadnej fazy pośredniej. Płytkie jezioro nie na długo wstrzymało pochód fagorów. Ich powszechnie znany wstręt do wody nie uległ zmianie, ale czasy się zmieniły; szleje mówiły im: „Naprzód”. Sprawę przesądził widok trzydziestu ludzkich gild zdanych na ich łaskę. Ruszyły do ataku. Jeden z trójki jeźdźców wywinął mieczem nad głową. Z chrapliwym okrzykiem uderzył piętami kaidawa i wierzchowiec skoczył naprzód. Pozostałe fagory jak jeden runęły za nim, te na wierzchowcach i te na własnych nogach. Naprzód — w wody płytkiego jeziora.
Kobiety pierzchły w popłochu. Teraz, gdy przeciwnik siedział im na karku, rozbiegły się — po kotlince na wszystkie strony. Część właziła na jeden stok. część na drugi, piszcząc rozpaczliwie jak spłoszone ptaki. Tylko Shay Tal nie ruszyła się z miejsca, stawiając czoło szarzy, a Vry i Amin Lim przylgnęły do niej, zakrywszy twarze z przełażenia.
— Uciekaj, głupia babo! — ryczał Aoz Roon, zbiegając na łeb na szyję.
Shay Tal nie słyszała jego krzyku pośród pisków i gwałtownego chlupotania. Stanąwszy jak opoka nad brzegiem jeziora o rybim kształcie. wyciągnęła przed siebie ramiona, jakby gestem powstrzymując hordę fagorów.
I nagle ta przemiana. Nagle ta chwila w kronikach oldorandzkich odtąd po wsze czasy zwana cudem na Rybim Jeziorze.
Jedni twierdzili później, ze ostry dźwięk przeszył mroźne powietrze, inni słyszeli cieniutki głosik, jeszcze inni przysięgali, ze to sprawka Wutry.
Cała gromada fagorzych maruderów w liczbie szesnastu wkroczyła do jeziora za trzema jadącymi wierzchem bykunami. Poniesieni własną furią we wrogi żywioł, tkwili w nim po uda, kotłując toń w szalonej szarzy, gdy nagle całe jezioro zamarzło. Idealnie spokojne i płynne, dopóki nie zmącone, rozlewało wolną od lodu toń przy trzech stopniach poniżej temperatury zamarzania wody. Wzburzone — zastygło w jednej chwili. Kaidawy pospołu z fagorami utknęły w żelaznym uścisku. Jeden kaidaw upadł i już się nie podniósł. Dwa pozostałe zamarzły w pełnym biegu, z jeźdźcami na grzbiecie. Wywijające bronią bykuny uwięzły za nimi w kleszczach żywiołu, którego spokój naruszyły. Żaden nie zrobił już ani kroku. Żaden nie wyrwał się i nie osiągnął zbawczego brzegu. Niebawem ścięła im się w żyłach krew, pomimo sekretów starożytnych biochemii, barwiących ją i chroniących przed zimnem. Szorstkie białe runa pokryły się runem szronu, wytrzeszczone oczy lodem. Co było organiczne, połączyło się w jedno z wielkim wszechwładnym żywiołem matem nieorganicznej. Jakby ktoś wyczarował w lodzie żywy obraz gwałtownej śmierci. W górze białe ptaki krążyły nurkując i wrzeszcząc rozdziawionymi dziobami, by wreszcie poszybować na wschód sierocym lotem.
Nazajutrz rano troje ludzi wcześnie wyjrzało spod skór namiotu. W nocy spadł sypki śnieg, przez co pustkowia wyglądały jak oproszone mąką. Freyr wstał nad horyzontem, rzucając na nizinę cienie pastelowej purpury. Kilka minut po nim drugi wierny strażnik również przedarł się do królestwa Wutry.