Выбрать главу

— W dalszym ciągu jestem lordem Embruddocku, radzę ci o tym nie zapominać.

Usłyszała go, ale nie stanęła w oknie. Nie ruszając się z miejsca, samotna mimo towarzystwa, powiedziała na tyle głośno, żeby i on usłyszał:

— Lord zakichanego podwórka.

Dopiero gdy skrzypienie trzech par butów zaczęło się oddalać, raczyła wyjrzeć przez okno. Odprowadziła spojrzeniem jego szerokie plecy, kiedy brnął w kierunku bramy północnej ze swymi młodymi namiestnikami i z nieodłącznym Kurdem u nogi. Rozumiała jego samotność. Jak nikt. Zostając jego żoną z pewnością nie straciłaby pozycji, czy jak tam zwało się to, co tak wysoko sobie ceniła. Za późno, żeby o tym teraz myśleć. Między nimi otwarła się przepaść, a łóżko grzeje mu mała głupia gąska — Wracajcie lepiej wszystkie do domu — powiedziała, nie mając śmiałości spojrzeć kobietom w oczy.

Na głównym placu, zamienionym w bajoro błota, Aoz Roon polecił Laintalowi Ayowi omijać akademię z daleka. Laintal Ay pokraśniał na twarzy.

— Czy nie najwyższy już czas tobie i radzie pozbyć się uprzedzeń do akademii? Miałem nadzieję, że zmienisz zdanie po cudzie na Rybim Jeziorze. Po co gnębić kobiety? Znienawidzą cię za to. W najgorszym razie akademia daje im zadowolenie.

— Rozleniwia baby. Powoduje rozłam. Laintal Ay zerknął na Dathkę, szukając u niego poparcia, ale Dathka przyglądał się swoim butom.

— To chyba już prędzej twoje stanowisko powoduje rozłam, Aozie Roonie. Wiedza nigdy nikomu nie zaszkodziła, a nam trzeba wiedzy.

— Wiedza stanowi powoli działającą truciznę… jesteś za młody, żeby to zrozumieć. Nam trzeba dyscypliny. To ona zachowuje nas przy życiu, teraz i zawsze. Trzymaj się z daleka od Shay Tal — ona ma magiczną władzę nad ludźmi. Kto w Oldorando nie pracuje, ten nie je. Zawsze wyznawano tę zasadę. Shay Tal i Vry przestały pracować w warzelni, więc niedługo nie będą miały co jeść. Zobaczymy, jak im się to spodoba.

— Umrą z głodu.

Aoz Roon zmarszczył brwi i utkwił w Laintalu Ayu oczy jak sztylety.

— Wszyscy umrzemy z głodu, jeśli nie będziemy wspólnie pracować. Te baby trzeba nauczyć moresu i zakazuję ci stawać po ich stronie. Jeszcze jedno słowo sprzeciwu, a dostaniesz w łeb.

Gdy Aoz Roon odszedł, Laintal Ay złapał Dathkę za ramię.

— Z nim jest coraz gorzej. Wydał prywatną wojnę Shay Tal. Jak myślisz?

Dathka pokręcił głową.

— Ja nie myślę. Ja robię, co mi każą.

Laintal Ay rzucił przyjacielowi uszczypliwe spojrzenie.

— A co ci każą robić teraz?

— Idę na zagon brassimipy. Zabiliśmy kołatka. — Pokazał krwawiącą dłoń.

— Będę tam za chwilę.

Zamiast z przyjacielem, Laintal Ay poszedł sobie brzegiem Voralu, od niechcenia gapiąc się na gęsi, jak pływają i defilują. W duchu przyznawał, że rozumie racje zarówno Aoza Roona, jak i Shay Tal. Aby żyć, wszyscy muszą wspólnie pracować, czy jednak warto żyć po to tylko, aby wspólnie pracować? Ta sprzeczność przygnębiała go, budziła w nim chęć opuszczenia osady — co pewnie by uczynił, gdyby tylko Oyre zgodziła się odejść razem z nim. Czuł się za młody, żeby przewidzieć, jak zakończy się i spór, i coraz silniejszy rozłam. Rozejrzawszy się, czy nikt go nie widzi, ukradkiem wyciągnął z kieszeni pieska — dar kapłana z Borlien. Trzymając psa przed sobą poruszył jego ogonem. Pies zaczął wściekle ujadać na pobliskie gęsi.

Ujadanie psa-zabawki usłyszała jeszcze jedna osoba zmierzająca ku brassimipom. Dostrzegła też plecy Laintala Aya między dwiema wieżami. Nie spotkali się, ponieważ Vry wybrała inną drogę. Obeszła gorące źródła i Świstek Czasu. Wschodni wiatr porywał bijące z ziemi opary, z sykiem niosąc je na mokre skały. Kropelki wody jak perły lśniły na każdym włosku w futrze Vry. Woda bulgotała w szczelinach, kredowo-żółta, pełna zaraźliwej siły, nie pozwalającej ustać w miejscu. Vry przykucnęła na skaleń machinalnie zanurzyła rękę w strumieniu. Gorący nurt obmył jej palce i połaskotał dłoń. Oblizała mokry palec. Siarkowy smak był jej znajomy z dzieciństwa. Teraz też bawiły się tutaj dzieci, ganiające po śliskich kamieniach i ruchliwe jak arangi. Mimo zimnego powiewu, co odważniejsze wciskały się na golasa pomiędzy głazy. Spienione kaskady spływały po brzuchach i ramionach jeszcze bezpłciowych ciał.

— Idzie Świstek! — zawołały do Vry. — Niech pani uważa, bo panią skąpie.

Na samą myśl o tym dzieciarnia wybuchnęła radosnym śmiechem. W porę ostrzeżona Vry oddaliła się czym prędzej. Przyszło jej do głowy, że ktoś obcy przypisałby tutejszym dzieciom jakiś szósty zmysł, który pozwala im dokładnie przewidywać, kiedy Świstek Czasu zagwiżdże. Wystrzelił litym słupem wody, mulistej przez mgnienie oka, lecz już po chwili czystej jak kryształ. Bijąc w górę gwizdał na wznoszącą się nutę — swoją niezmienną nutę o niezmiennym czasie trwania. Nim zaczęła opadać, woda wzlatywała na przynajmniej trzykrotną wysokość człowieka. Wiatr odchylił ten strumień ku zachodowi, chłoszcząc skały, dopiero co opuszczone przez Vry. Gwizd ucichł. Słup wody powrócił do gardzieli ziemi, z której buchnął. Pomachawszy dzieciom Vry oddaliła się brassimipową ścieżką. Nie dziwiło jej, skąd dzieciaki wiedziały, kiedy nastąpi wybuch gejzeru. Pamiętała wciąż dreszcz rozkoszy, gdy nago wiła się między ochrowymi głazami, w objęciach spływającej strumieniami ziemi, pamiętała grząski, gorący muł pod palcami nóg i łaskotki pękających bąbelków. Dygotanie gruntu zwiastowało nadchodzący moment. Nagus przywierał do skały, każdym włóknem ciała odczuwając moc bogów ziemi wytężających swoje siły do triumfalnego wytrysku gorących wód.

Ścieżkę snującą się przed Vry wydeptały głównie kobiety i świnie. Snuła się tędy i owędy, niepodobna prostszym szlakom łowców, jako że bieg jej podyktowała nader kapryśna istota — czarna, włochata embruddocka locha. Idąc tak przed siebie, można by zajść aż — nad jezioro Dorzin. gdyby ścieżka na długo przedtem nie kończyła się w brassimipowym polu. Dalej były mokradła i bezdroża, gdzie wciąż jeszcze trzymał mróz.

Idąc tą ścieżką Vry zastanawiała się, czy wszystkie stworzenia dążą do najwyższego poziomu i czy istnieje przeciwna siła, która nieustannie ściąga je w dół. Spojrzeniem sięgamy gwiazd, kończymy jako mamiki i mamuny. Świstek Czasu obrazował te dwie przeciwstawne siły. Jego fontanny zawsze spadały z powrotem na ziemię. Vry siłą woli wyniosła swoją duszę pod niebo, studiując za plecami Shay Tal owe obszary majestatycznego ruchu, zagadkową kolebkę gwiazd i słońc, labirynt korytarzy równie tajemniczych, jak korytarze ciała.

Z naprzeciwka szli dwaj mężczyźni. Schodzili chwiejnie ze wzgórza tak objuczeni, że widać im było same nogi, łokcie i czubki głów. Jedynie po pająkowatych nogach rozpoznała Sparata Lima. Nieśli płaty kołatka. Kroczący za nimi Dathka niósł tylko oszczep. Dathka wyszczerzył zęby w powitalnym uśmiechu i ustąpił z drogi, mierząc dziewczynę spojrzeniem ciemnych oczu. Krwawiła mu prawica i cienka strużka krwi spływała po drzewcu oszczepu.

— Zabiliśmy kołatka — to wszystko, co rzekł.

Jak zwykle zrobiło się Vry i nieswojo, i raźniej na duszy od jego małomówności. Miłe było w nim to, że nigdy się nie chełpił, w przeciwieństwie do wielu młodych łowców, ale już mniej miłe, że nigdy nie zdradzał swoich myśli. Zapragnęła okazać mu trochę serca. Przystanęła.

— Pewnie był wielki.

— Pokażę ci. Jeśli pozwolisz — dodał.

Zawrócił ścieżką, a Vry podążyła za nim, niepewna, czy ma się odzywać, czy milczeć. Głupia jesteś — powiedziała sobie; dobrze wiedziała, że Dathka pragnie z nią rozmawiać. Zagadnęła o pierwszą rzecz, jaka jej przyszła na myśl.