Выбрать главу

— Jak sądzisz, Dathka, skąd się wzięli ludzie na świecie? Nie obejrzawszy się, odparł:

— Wyrośliśmy z prakamienia.

Powiedział to bez namysłu, jakiego pragnęła od niego w tak ważkiej sprawie, i na tym rozmowa utknęła. Żałowała, że w Oldorando nie ma kapłanów, z nimi mogłaby podyskutować. Legendy i pieśni głosiły, że w Embruddocku kwitł ongiś prężny stan kapłański służący skomplikowanej religii, która wiązała Wutrę z żywymi tego świata i mamunami świata dolnego. W pewnym mrocznym okresie przed panowaniem Walia Ein Dena, kiedy to oddechy zamarzały ludziom na wargach, wierni zbuntowali się i wyrznęli kapłanów. Od tamtej pory przestano składać ofiary, z wyjątkiem świąt. Dawny bóg Akha już nie miał wyznawców. Bez wątpienia przepadła również wiedza,. Świątynia została splądrowana. Trzymano w niej teraz świnie. Zapewne jacyś inni wrogowie wiedzy byli w pobliżu. kiedy świnie przedkładano nad kapłanów. Zaryzykowała drugie pytanie, kierując je do wspinających się przed nią pleców.

— Chciałbyś poznać sens życia?

— To jasne.

Pogrążała się w zadumie nad lakoniczną odpowiedzią; to jasne, że chciałby poznać, czy to sens życia jest dla niego jasny — zadawała sobie pytanie.

Moce, które wypiętrzyły góry Quzint. pofałdowały skorupę ziemską we wszystkich kierunkach, sprawiając, że jej uboczne odkształcenia niby przypory czy korzenie drzew rozciągały się na wiele mil od łańcucha gór. Między dwiema takimi skalnymi ekstruzjami rosły szpalerem brassimipy, z dawien dawna stanowiące podstawę miejscowej gospodarki. Dzisiaj teren był sceną niewielkiego zamieszania, toteż wokół otwartych wierzchołków brassimip przystanęło wiele kobiet, które wygrzewając się i doglądając świń obserwowały postępy roboty. Dathka Wskazał, że tam właśnie zabili kołatka. Jego gest wcale nie był potrzebny. Stosy ścierwa zawalały nagie zbocze, jak okiem sięgnąć. Od ogona badał je sam Aoz Roon w towarzystwie swojego płowego psa. Gromada mężczyzn stała nad padliną, śmiejąc się i żartując. Niewolni ludzie i fagory wywijali toporami pod nadzorem Gojdży Hina. Rąbano ścierwo, żeby znieść je w kawałkach do osady. Włóknisto-drzewny miąższ kołatka sięgał im do kolan. Wielkie drzazgi fruwały w powietrzu przy ćwiartowaniu ostatnich segmentów. Dwie staruchy kręciły się z wiadrami, zbierając gąbczaste, białe wnętrzności. Później wygotują je w osadzie i odparują z nich nie oczyszczony cukier. Włókno przyda się na sznury i maty, miąższ na paliwo dla różnych cechów. Z płetwiastych odnóży grzebnych kołatka uzyskiwano oleje do produkcji odurzającego napoju zwanego bimbomem. Starsze kobiety wymieniały obraźliwe uwagi ze szczerzącymi zęby mężczyznami, którzy w niedbałych pozach rozstawili się na stoku.

Kołatki nader rzadko zapuszczały się w pobliże ludzkich siedzib. Były łatwe do ubicia i każda ich część przydawała się w wątłej gospodarce. Ten osobnik trzydziestometrowej długości miał zaspokajać potrzeby osady przez najbliższe dni.

Pod nogami Vry plątały się świnie, pokwikując i ryjąc we włóknistych odpadkach. Świniarki pracowały we wnętrzu brassimip. Z olbrzymich drzew wystawały nad powierzchnię ziemi jedynie grube, wyłożone jak kołnierz, pomarszczone jak grzyby liście. Falowały niczym wielkie uszy. nie tyle w podmuchach wiatru, co w powiewie ciepłego powietrza. idącym z głębi drzew. Pole liczyło kilkanaście brassimip. Te drzewa rzadko rosły pojedynczo. Wokół każdego z nich grunt był wybrzuszony i spękany, świadcząc o znacznej masie podziemnej części rośliny. Ciepło zasysane przez drzewa w górę do liści pozwalało im roztapiać zmarzlinę, toteż rosły bez przeszkód nawet w warunkach wiecznego mrozu. Pod skórzastymi liśćmi znalazły schronienie skakanki. Korzystając z cieplnego parasola zakwitły skromnymi, brązowo-niebieskimi kwiatkami. Vry schyliła się i zerwała sobie jeden kwiatek, a wówczas Dathka obejrzał się za nią.

— Wchodzę do drzewa — rzekł.

Przyjęła to jako zaproszenie i poszła za nim. Niewolnica wyciągała ze środka skórzane wiadra pełne wiórów i sypała je świniom. Miazga brassimipy żywiła świnie embruddockie przez mroczne stulecia.

— Oto co zwabiło kołatka — powiedziała Vry. Monstrualne zwierzęta przepadały za miąższem brassimipy tak samo jak świnie.

W głąb drzewa wiodła drewniana drabina. Schodząc po szczeblach Vry przez chwilę oglądała świat z poziomu ziemi. Jakby w niej tonąc, patrzyła na morze skórzastych liści, które falowały wokoło. Za grzbietami świń odziani w futra mężczyźni stali pośród szczątków olbrzymiego kołatka. Dalej śnieżyste grzbiety pagórków, a nad wszystkim łupkowej barwy niebo. Wsunęła się do drzewa.

Aż zamrugała powiekami, gdy w twarz uderzył ją ciepły prąd powietrza, przynosząc słodkawo-zgniłą woń, odpychającą i upojną zarazem. Prąd szedł z wielkiej głębi; korzenie brassimipy wwiercały się głęboko w skorupę ziemi. Z wiekiem drzewa w jego miękiszu zachodziła fermentacja, w trakcie której wydzielała się substancja podobna do keratyny. W rdzeniu brassimipy powstawały tunele. Wytwarzała się pompa ciepła, ogrzewająca liście i podziemne konary ciepłem przechwytywanym z niższych poziomów. W tym korzystnym środowisku znalazły schronienie różnego rodzaju stworzenia, niektóre zdecydowanie nieprzyjemne.

Dathka podał Vry rękę. Na dole dziewczyna stanęła przy nim w naturalnej komorze o kształcie bańki. Pracowały tutaj trzy brudnawe kobiety. Powitawszy Vry wróciły do zeskrobywania miąższu brassimipy ze ścian drzewa, ładując wióry do wiadra. Brassimipa smakowała trochę jak pasternak albo rzepa, tylko miała więcej goryczy. Ludzie jadali ją wyłącznie w okresach głodu. Z reguły stanowiła karmę dla świń, zwłaszcza dla loch, których mleko przeznaczono do wyrobu bełtelu, podstawowego napoju zimowego w Oldorando.

W bocznej ścianie ział wąski wylot chodnika. Prowadził w głąb najwyższego konara, do którego należała kępa liści wyrzynających się z gruntu kawałek dalej. Dorosłe brassimipy miały sześć konarów. Najwyższym na ogół dawano rosnąć w spokoju; jako najbliższe powierzchni ziemi stanowiły siedlisko paskudztwa wszelkiego rodzaju. Dathka wskazał główny szyb opadający w ciemność. Zszedł w dół. Po chwili wahania Vry ruszyła w jego ślady, widząc uśmieszki na twarzach kobiet; przerwały swe zajęcia i, patrzyły za nią ni to ze współczuciem, ni to drwiąco.

W szybie ogarnęły ją z miejsca ciemności. W dole była jedynie wieczna noc ziemi. Pomyślała, że sprzeniewierzając się swoim przekonaniom ona również, tak jak Shay Tal, musi oto zejść do świata mamunów po garść wiedzy. Progi pierścieni wzrostu sterczały w szybie jak stopnie schodów. Dzięki jego niewielkiej szerokości można było schodzić i wychodzić, zapierając się plecami o przeciwległą ścianę. Bijący z dołu prąd powietrza szeptał w uszach. Coś pajęczynowatego, jakiś żywy duch musnął policzek Vry. Zdławiła odruchowy krzyk. Opuścili się do drugiego konara. Tu bańka komo. y była jeszcze mniejsza od górnej; stali przyciśnięci do siebie, głowa przy głowie. Vry poczuła zapach Dathki i dotyk jego ciała.

— Widzisz światełka? — spytał Dathka nieswoim głosem. Hamowała się, przestraszona wzbierającą w niej falą pożądania. Gdyby tylko ją dotknął ten milczący mężczyzna, padłaby mu w ramiona, zdarłaby z siebie futra i rozebrana do naga, kopulowałaby z nim do upadłego w mroku tej podziemnej łożnicy. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy sprośnych rozkoszy.

— Chcę wracać na górę — powiedziała z trudem dobywając głos.

— Nie bój się. Spójrz na światełka.

Rozejrzała się nieprzytomnie, wciąż odurzona jego zapachem. Utkwiła spojrzenie w tunelu drugiego od góry konara. Plamki światła, jak gwiazdy… galaktyki rubinowych gwiazd, uwięzione w drzewie.