Oktawy śródziemne meandrowały skroś terytorium rzeczywistości. Przypominały ścieżki, a jeszcze bardziej kręte ściany dzielące świat bezkresnym labiryntem, szczytami tylko wynurzone na powierzchnię życia. Ich realna tkanka tonęła w głąb litej ziemi, sięgając prakamienia, na którym spoczywa tarcza świata. W prakamieniu, na dnie właściwych im oktaw śródziemnych, tkwiły mamiki i mamuny, niczym mrowie niedbale zakonserwowanych much.
Wymizerowana dusza Shay Tal tonęła w głębi przeznaczonej sobie oktawy śródziemnej, lawirując wśród mamunów. Widziała zapadnięte brzuchy i oczodoły, i dyndające kościste stopy tych niby-mumii, którym spod chropowatej jak stary worek i zarazem przezroczystej skóry przeświecały fosforyzujące narządy wewnętrzne. Otwarte niczym u ryby usta wciąż jakby żyły inną chwilą, kiedy to mogły zaczerpnąć powietrza. Mniej sędziwe mamiki miały usta pełne czegoś, co przypominało robaczki świętojańskie i co wylatywało w tumanach pyłu. Mimo że wszystkie te stare wyrzucone za burtę istoty nie poruszały się, zbłąkana dusza wyczuwała ich wściekłość — wściekłość straszną, nie znaną żadnej istocie, dopóki nic zabrał jej obsydian. Osiadłszy w ich rzeszy spostrzegła, że wiszą w nieregularnych szeregach, ciągnących się do miejsc, do których ona nie mogła zawędrować, do Borlien, do mórz, do Pannowalu, do dalekiego Sibornalu, a nawet do lodowych pustkowi na wschodzie. Wszystkie zesłane tutaj tworzyły ogniwa jednego wielkiego łańcucha pod właściwą im oktawą śródziemną.
Dla żywych zmysłów nie było tu kierunków. A jednak jakiś kierunek był. Dusza musiała szybować w jakimś kierunku. I musiała się mieć na baczności. Mamun posiadał woli nie więcej niż drobina pyłu, ale wściekłość uwięziona w jego łoni dawała mu moc. Mógł połknąć duszę szybującą nazbyt blisko, a uwolniwszy się w ten sposób znów chodził po ziemi, siejąc strach i mór, gdziekolwiek stąpnął. Aż nadto świadoma niebezpieczeństwa dusza tonęła w świecie obsydianu, w tym, co Loilanun zwała wyskrobaną pustką. Stanęła wreszcie przed mamicą matki Shay Tal.
Zrudziały stwór wyglądał jak uwity z łozy i łyka, które tworzyły deseń podobny wysuszonej sieci rozpiętej na piersiach i sterczących kościach biodrowych. Wlepił wzrok w duszę swojej córki. Wyszczerzył stare, brunatne zęby w opadłej szczęce. Sam w sobie stanowił brunatną plamę. Jednak wszystkie szczegóły rysowały się w niej tak wyraźnie, jak w deseniu porostów na ścianie rysuje się czasem wizerunek człowieka lub cmentarne widmo. Matczyny mamik zanosił się lamentem nieustannej skargi… Mamiki są zaprzeczeniem ludzkiego życia i dlatego mają je za nic. Uważają, że trwało za krótko i że nie osiągnęły zasłużonego szczęścia na ziemi. I że nie zasłużyły sobie na takie zapomnienie. Mamik łaknie żywych dusz. Tylko żywe dusze mogą słuchać mamicznej skargi bez końca.
— Matko, oto wracam posłusznie, żeby słuchać twoich żalów.
— Ty niewierna córko, kiedy tu byłaś ostatnio, tak dawno i niechętnie, jak za owych niewdzięcznych dni… jaka ja byłam głupia…, żeby wbrew swojej woli rodzić nowego potomka, wyciskać z moich nieszczęsnych, obolałych lędźwi…
— Wysłucham twoich żalów…
— Phi, owszem, niechętnie, jak twój ojciec, który nic się nie wzruszał moim cierpieniem, nic nie wiedział, nic nie robił, jak wszyscy mężczyźni, ale gdzie jest powiedziane, że dzieci są lepsze, wysysają z ciebie życie… och, byłam głupia… mówię ci, że gardziłam tym bęcwałem, który nic, tylko chciał, chciał wszystkiego, więcej niż miałam do dania, wiecznie, wiecznie mu było mało, nieszczęsne noce i dni, w pułapce, właśnie, w pułapce, i ty przychodzisz tutaj zastawiać na mnie pułapkę, okradać mnie z mej młodości, urody, tak, tak, byłam urodziwa, gdyby nie ta przeklęta choroba… widzę, że teraz śmiejesz się ze mnie, mało cię obchodzę…
— Obchodzisz mnie, obchodzisz, matko, to udręka widzieć cię tutaj!
— Tak, ale ty razem z nim podstępnie pozbawiliście mnie tego, pozbawiliście mnie wszystkiego, co miałam, i wszystkiego, o czym marzyłam, on ze swoją chucią, sprośny wieprz, niechaj na mężczyzn spadnie cała nienawiść, jaką wzbudzają biorąc nas gwałtem, zajeżdżając nas w czarnej ciemności nie do zniesienia, i ty, zafajdany szczyl, z tą swoją gębą wiecznie przyssaną do mego cycka, wiecznie ci było mało, tobie i jego kutasowi, a mnie, na moją cierpliwość, o wiele za dużo było tego twojego paskudzenia, wiecznego podcierania, ty kwiląca kretynko, nienasycony sraluchu, dni, lata. przeklęte lata, wysysające ze mnie soki, och, moje soki, moje słodkie soki i ja, taka kiedyś śliczna, wszystko skradzione, żadnej przyjemności nie zostało w życiu, jaka ja byłam głupia, nie takie życie matka obiecała mi przy piersi, a potem ona też nie lepsza od innych, konająca, szlag by ją trafił, konająca, przeklinam śmierdzącą bezmieczną sukę, która mnie zrodziła, konającą, kiedy jej potrzebowałam…
Głosik małego stworka docierał do duszy jak skrobanie po szkliwie obsydianu.
— Boleję nad tobą. matko. Zadam ci teraz pytanie, które pomoże ci zapomnieć o twej boleści. Poproszę cię o przekazanie tego pytania twojej matce i matce twojej matki, i matce matki twojej matki, i tak do dna niezmierzonych głębi. Musisz mi znaleźć odpowiedź na to pytanie, a wtedy będę z ciebie dumna. Chcę się dowiedzieć, czy Wutra istnieje naprawdę. Czy Wutra istnieje i kim lub czym on jest? Musisz to pytanie przekazywać coraz dalej i dalej, aż jakiś odległy mamun nadeśle odpowiedź. Odpowiedź musi być pełna. Chcę zrozumieć, jak działa świat. Muszę otrzymać odpowiedź. Rozumiesz?
Odpowiedział jej wrzask, jeszcze zanim skończyła mówić.
— Dlaczego mam cokolwiek robić dla ciebie po tym, jak zmarnowałaś mi życie, dlaczego, dlaczego i co mnie tu na dole obchodzą twoje głupie problemy, ty wredna zafajdana sikso, tu na dole jest się na wieki, słyszysz, na wieki, i moja boleść także na wieki…
Dusza przerwała ów monolog:
— Słyszałaś moje żądanie, matko. Jeśli go nie spełnisz co do joty, nigdy więcej nie odwiedzę cię w świecie dolnym. Nikt więcej nigdy się do ciebie nie odezwie.
Mamik kłapnął z nagła usiłując połknąć duszę. Nieporuszona, poza jego zasięgiem, obserwowała, jak z pozbawionych tchnienia ust wylatują pyliste skry. Bez dalszych słów mamik zajął się przekazywaniem pytania Shay Tal i mamuny w dole zakłapały na to z wściekłości. Wszystko tkwiło zawieszone w obsydianie. Dusza wyczuwała w pobliżu inne mamuny, wiszące niczym sfatygowane kaftany na kołkach w czarnej jak smoła sieni. Byli tu Loilanun i Loila Bry, i Mały Juli. Gdzieś tutaj wisiał sam Wielki Juli, przemieniony w oszalałą ze wściekłości zjawę. Mamik ojca duszy był opodal, jeszcze straszniejszy od mamika matki — jego gniew zalewał duszę jak fala. Głos mamika ojca również przypominał drapanie paznokciem po szybie.
— … i jeszcze jedno, niewdzięczna dziewczyno, dlaczego nie jesteś chłopcem, ty żałosna pomyłko, wiedziałaś, że pragnąłem chłopca, chciałem chłopca, dobrego syna, aby przedłużyć nieszczęścia i cierpienia naszego rodu. a teraz jestem pośmiewiskiem wśród moich przyjaciół, co nie znaczy, że mnie obchodzi ta banda nędznych tchórzy, wiali przed niebezpieczeństwem, aż się kurzyło, wiali przed wyciem wilków i ja wiałem z nimi, nie wiedząc, czy znów ujdę z życiem… znów życie, o. tak, znów moje przeklęte życie… i rześki wiatr w płucach, i wszystkie stawy ciała w ruchu, na tropie śmigłych jak wiatr jeleni, migających białymi ogonami… och, znów życie… i nie mieć nic wspólnego z tą bezpłciową bezbiustą klempą, którą zowiesz matką, tutaj w okowach pozbawionego oddechu kamienia, nienawidzę jej, nienawidzę jej, nienawidzę też ciebie, gaworzący sraluchu, sama będziesz tu wkrótce pewnego dnia tak tutaj na zawsze w grobie… zobaczysz…