Dochodziły inne posłania z innych wyschniętych ust, echa pomruków szpikujące jej tkankę, jak ziemię szpikują stare kości zwierząt, okryte patyną piachu, lat, toni, zawiści, palące jadem przy dotyku. Dusza Shay Tal czekała pośród tych jadów, w trzepocie, czekała na odpowiedź. I wreszcie wiadomość przekazywana od jednych wysuszonych, nieczułych ust do drugich nieczułych ust przewędrowała obsydian, przynosząc ze skrystalizowanych stuleci coś na kształt odpowiedzi.
— … wszystkie nasze bolesne sekrety dlaczego miałabyś z nami dzielić, ty wścibska suko o zaplutych szlejach, dlaczego pchasz się do tej odrobiny, jaka jeszcze pozostała nam, nędzarzom pozbawionym słońca? Co niegdyś było wiedzą, przepadło, wyciekło przez dziurę w dnie wiadra wbrew wszystkim obietnicom, a tego, co pozostało, nie pojmiesz, nie zrozumiesz, kurwo, nic nigdy nie zrozumiesz, z wyjątkiem ostatecznego bólu w ustającym sercu, pomimo twoich wielkich aspiracji, a Wutra. co Wutra, nie pomógł naszym dalekim mamunom za ich życia. W dawnych czasach okrutnego zimna przybyły z pomroki białe fagory i zajęły miasto szturmem, obróciwszy ludzi w swoich niewolników, którzy czcili nowych panów pod imieniem Wutry, ponieważ panowali bogowie lodowatych wichrów…
— Dość, dość, nie chcę więcej słyszeć!… — zawołała zdruzgotana dusza.
Lecz fale nienawiści zalewały ją ze wszystkich stron.
— Pytałaś, pytałaś, nie możesz znieść prawdy, śmiertelna duszo, zrozumiesz, jak tu przyjdziesz. By zaspokoić swój głód zbytecznej wiedzy, powinnaś odbyć długą drogę do dalekiego Sibornalu i tam szukać wielkiego koła, gdzie wszystko jest dokonane i znane, i zrozumiane wszystkie rzeczy odnoszące się do istnienia po twojej stronie gorzkiego grobu goryczy, ale dobrego nic dobrego to nic nie da tobie, ty wścibskie wyschnięte piździsko, ty pomyłko córki trupa, bo co jest realne albo prawdziwe, albo sprawdzone, albo co jest dziedzictwem czasu, nawet samym Wutrą, jeśli nie to więzienie, w którym my wszyscy siedzimy bez winy…
Wylękniona dusza poszybowała w górę przez widmowe dworzyszcza, pośród szeregów wrzaskliwych ust. Od dalekich mamunów przybyło słowo, zatrute słowo. Sibornal i wielkie koło musi być jej celem. Mamuny zwodzą, lecz kłamcami są marnymi, gdyż ponosi je bezgraniczna wściekłość i pragną dokuczyć za wszelką cenę. Wyglądało na to, że Wutra istotnie opuścił nie tylko żywych, ale i umarłych.
Na powierzchni ziemi procesy zmian, nie kończące się okresy wrzenia dawały o sobie znać za pośrednictwem organizmów żywych, takich jak zwierzęta, ludzie i fagory. Zachęceni przejściowym ociepleniem do szukania gościnniejszych terenów Sibornalczycy z północnego kontynentu ciągnęli fala za falą zdradliwym przesmykiem Chatce na południe. Na północ szli przez wielkie niziny osadnicy z Pannowalu. Gdzie indziej z niezliczonych zacisznych siedlisk też zaczęli wysypywać się ludzie. Na południu kontynentu Kampannlat, w takich przybrzeżnych fortecach, jak Ottassol, ludzie mnożyli się i opływali w dostatek dzięki bogactwom mórz.
W owym raju życia — oceanie — rozbudziły się przeróżne stworzenia. Pozbawione ludzkich twarzy istoty o ludzkich kształtach wychodziły na brzeg lub wyrzucone sztormową falą pojawiały się w głębi lądu. No i fagory. Zmiana klimatu popchnęła i te dzieci zimy do zmiany siedlisk, do wędrówki szlakami sprzyjających oktaw śródpowietrznych. Na wszystkich trzech przeogromnych kontynentach Helikonii ruszyły się fagorze komponenty, mnożyły się i wojowały z Synami Freyra.
Krucjata kzahhna Hrastyprtu, młodego Hrr-Brahla Yprta, powoli zeszła z wysokich grzbietów Nktryhku, zapuszczając się w góry, zawsze szlakiem oktaw śródpowietrznych. Kzahhn i jego doradcy wiedzieli, że Freyr z wolna bierze górę nad Bataliksą, tym samym obracając się przeciwko nim, ale to nie miało żadnego wpływu na tempo pochodu. Często przerywali marsz, aby napadać po drodze na gromady pragnostyków, bosonogich pariasów przemierzających śnieżne rozłogi, lub na współbraci o wrażej, obcej im woni. W ich bladych szlejach nie płonęło światełko pośpiechu, lecz ognik celu.
Hrr-Brahl Yprt siedział na grzbiecie Rukka-Ggrla, a na ramieniu Hrr-Brahla Yprta siedział jego krak. Niekiedy z łopotem skrzydeł podrywał się i szybował nad oddziałem i oczami jak paciorki patrzył z góry na piesze w większości bykuny i gildy, na ich długą kolumnę ciągnącą się od czoła aż po wysokogórskie przełęcze hen z tyłu. W prądzie wstępującym Zzhrrk. nieruchomo rozpostarłszy skrzydła, unosił się całymi godzinami nad swoim panem i tylko łbem kręcił na boki, śledząc pobliskie kraki w powietrzu.
Bywało, że białe skrzydła spostrzegali z daleka pragnostycy, najczęściej Madisi, w małych grupkach przepędzający swoje kozy od jednej do drugiej kępy cierni czy krzewów lodowych. Nawołując się. wskazywali je sobie palcami. Wszyscy wiedzieli, co zwiastują kraki na niebie. I umykali póki czas od śmierci lub niewoli. Tak oto marny kleszcz, żerujący na fagorach, kryjący się w ich futrach kąsek dla kraków, bezwiednie ratował życie wielu pragnostykom. Sami Madisi też byli zakażeni pasożytami. Lękali się wody. a całoroczny okład z koziego łajna na wychudłych ciałach bardziej służył pasożytom, niż przed nimi chronił. Jednak własne robactwo Madisów nie odgrywało znaczącej roli w historii.
Dumny Hrr-Brahl Yprt, w przepysznym naczółku na długiej czaszce, podniósł wzrok na szybującego hen w górze ulubieńca i ponownie zapuścił spojrzenie w dal przed sobą. wypatrując ewentualnych zasadzek. W szlejach swej głowy widział potrójną pięść świata i miejsce, gdzie w końcu miał dotrzeć, gdzie mieszkają Synowie Freyra, zabójcy jego dziada. Wielkiego Kzahhna Hrr-Tryhka Hrasta, który życie poświęcił wyprawianiu na tamten świat nieprzeliczonych zastępów wroga. Wielki Kzahhn poległ z ręki Synów w Embruddocku i tak utracił szansę pogrążenia się w uwięzi. a zatem przepadł na zawsze. Młody kzahhn przyznawał w duchu, że jego ludy zaniedbały się nieco w zabijaniu Synów, bardziej odpowiadając na zew majestatycznych lodowców i zamieci Wysokiego Nktryhku, dla których została uwarzona ich żółta krew. Teraz te nadrabiali. Zanim Freyr nazbyt urośnie w siłę. Synowie Freyra w Embruddocku zostaną wybici. Wówczas sam Hrr-Brahl Yprt rozpłynie się w wiekuistym spokoju uwięzi, bez plamy na sumieniu.
Gdy tylko odzyskała siły. Shay Tal. wsparta na ramieniu Vry, wyszła na ulicę i udała się do starej świątyni. Wrota były wyjęte i zastąpione ogrodzeniem. W mrocznym wnętrzu pokwikiwały i ryły świnie. Aoz Roon nie rzucał słów na wiatr.
Kobiety przeszły ostrożnie między zwierzętami i stanęły w samym środku kałuży gnoju, a Shay Tal utkwiła spojrzenie w wielkiej ikonie Wutry z białym włosem, zwierzęcą twarzą i długimi rogami.
— A więc to prawda — powiedziała cichym głosem. — Mamuny mówiły prawdę, Vry. Wutra jest fagorem. Ludzkość modli się do fagora. Ciemności są o wiele czarniejsze, niż nam się zdawało.
Vry jednak z nadzieją spoglądała w górę na wymalowane gwiazdy.
IX. W MUSŁANGACH I BEZ
Zaklęte pustkowia zaczęły stroszyć brzegi swoich rzek soczystymi pędami drzew. Mgły i opary piły z budzących się do życia strumieni.