Wielki kontynent Kampannlat liczył sobie około czternastu tysięcy mil długości i jakieś pięć tysięcy mil wszerz. Zajmował większość obszarów tropikalnych całej jednej półkuli Helikonii. Oszołamiał skrajnościami temperatury, wysokości i głębi, ciszy i burz. I właśnie znowu budził się do życia.
Rzeka czasu znosiła kontynent ziarnko po ziarnku, góra po górze na dno mętnych mórz oblewających jego brzegi. Podobny proces, równie bezwzględny, równie dalekosiężny, podnosił jego energetyczne poziomy. Zmiany klimatyczne przyspieszyły metabolizmy, a zaczyn dwóch słońc zafermentował w żyłach planety rodząc wstrząsy, wybuchy wulkanów, osiadanie gruntów, fumarole, rozległe wycieki lawy. Trzeszczało łoże olbrzyma.
Owe podskórne napięcia miały swój odpowiednik na powierzchni planety, gdzie wyrastały barwne kobierce z dawnych pól lodowych, wyrzynając się kiełkami roślin szybciej, niż śniegi wsiąkały w glebę, tak nieodparty był zew Freyra. Nasiona w swych osłonach czekały właśnie na taką sprzyjającą chwilę. Na wezwanie gwiazdy odpowiedziały kwiatami.
Po kwiatach — nowe nasiona. A nowe nasiona zaspokajały potrzeby kaloryczne nowych zwierząt, jakimi zaroiły się nowe stepy. Zwierzęta też w swych osłonach, też czekały” właśnie na taką sprzyjającą chwilę. W miejsce paru gatunków nastała ich mnogość. Stany krystalicznej katalepsji ustępowały przed cwałującymi kopytami. Liniejące zwierzęta gubiły strzępki sierści, jakby specjalnie dla ptaków, które natychmiast porywały je do budowy gniazd, podczas gdy owady ucztowały na zwierzęcym łajnie. Leniwe mgły roiły się od śmigających ptaków. Różnorodne skrzydlate życie migotało jak klejnoty rzucone na jeszcze wczoraj jałowe pola lodowe W udręce życia ssaki wyciągały nogi w pełnym galopie, byle bliżej lata.
Umysł ludzki odwracał się od tylu wielorakich i skomplikowanych zmian na ziemi, wywołanych jedną zmianą w niebiosach Ale dusza ludzka i wała się do nich I śmiały się do nich szeroko otwarte oczy mężczyzn i kobiet. Jak Kampannlat długi i szeroki obłapiano się z większym ogniem.
Ludzie byli zdrowsi, chociaż rozprzestrzeniała się zaraza Sprawy miały się lepiej, chociaż miały się gorzej Więcej ludzi umierało, a mimo to więcej ludzi żyło. Więcej było pożywienia, chociaż więcej ludzi głodowało Mimo tych wszystkich sprzeczności żar wypełniał ciała Na zew Freyra odpowiadali nawet głusi.
Nastąpiło przewidywane przez Vry i Oyre zaćmienie. Fakt, że tylko one w Embruddocku się tego spodziewały, spławił im wątpliwa satysfakcję, bo samo zaćmienie przeraziło je na łowni ze wszystkimi. Wyobrażały sobie, jak wielki strach przeżywać musieli niewtajemniczeni Nawet Shay Tal legła na posłaniu, zakrywszy oczy. Odważni łowcy nie wychodzili z domów Starcy dostawali ataków serca.
Zaćmienie leszcze nie było całkowite.
Powolna erozja tarczy Freyra zaczęła się wczesnym popołudniem. Może właśnie powolność całego procesu tak niepokoiła jak i jego długotrwałość. Z godziny na godzinę erozja Freyra postępowała. Słońca zaszły sczepione ze sobą. Nikt nie miał gwarancji, że się ukażą ponownie ani że się ukażą w całości. Większość mieszkańców wyległa na dwór obejrzeć ten bezprzykładny zachód słońca W globowej ciszy okaleczeni strażnicy obsunęli się za horyzont.
— To śmierć świata — krzyknął jakiś kupiec — jutro powróci lód!
Z nadejściem ciemności wybuchły zamieszki. Ludzie jak pomyleni ganiali z pochodniami. Podpalono nowy budynek z drewna Tylko natychmiastowa interwencja Aoza Roona. Elma Tala i garstki ich uzbrojonych po zęby przyjaciół zapobiegła ogólnemu szaleństwu W pożarze zginął jeden człowiek i budynek uległ zniszczeniu, ale reszta nocy minęła spokojnie. Nazajutrz Bataliksa wzeszła jak zwykle, po niej Freyr w całości Wszystko było w porządku, poza tym, ze gęsi embruddockie na tydzień przestały się nieść.
Co będzie w przyszłym roku — zadawały sobie pytanie Vry i Oyre. Za plecami Shay Tal zajęły się na serio tym problemem.
Dla Ziemskiej Stacji Obserwacyjnej zaćmienia stanowiły po prostu element układu wyznaczonego przez dwie przecinające się ekliptyki Gwiazdy A i Gwiazdy B, nachylone względem siebie pod kątem 10 stopni Ekliptyki przecinały się 644 oraz 1428 ziemskich lat po apastronie, czyli w kategoriach helikońskich, 453 i 1005 lat po apastronie. Z obu stron punktu przecięcia występowały zaćmienia, imponująca parada dwudziestu zaćmień około roku 453. Częściowe zaćmienie roku 632, zwiastujące ciąg dwudziestu zaćmień, uczeni Stacji Obserwacyjnej śledzili bez emocjonalnego zaangażowania, jak uczonym przystoi. Niechlujni faceci miotający się po uliczkach Embruddocku zasłużyli sobie na uśmiechy politowania bogów szybujących wysoko nad nimi.
Po mgłach, po zaćmieniu — powodzie. Co było przyczyną, co skutkiem? Nikt z brodzących w szlamie nie miał pojęcia. Z terenów na wschód od Oldorando aż po Rybie Jezioro i dalej zniknęły stada jeleni i zaczęło brakować żywności. Wezbrany Voral zagradzał drogę na zachód, gdzie często widywano stada zwierzyny.
Aoz Roon zabłysnął talentem przywódcy. Pogodził się z Laintalem Ayem i Dathką i z ich pomocą zagonił mieszkańców do budowy mostu przez rzekę. Nigdy za ludzkiej pamięci nie podjęto takiego przedsięwzięcia. Brakowało drewna i trzeba było ciąć radżababę na kawałki odpowiedniej długości. Cech wyrobników metali sporządził dwie długie piły, za pomocą których porznięto pień wybranego drzewa. Między domem kobiet a rzeką założono prowizoryczny warsztat. Rozebrano starannie dwie skradzione borlieńskim maruderom łodzie i złożono z nich elementy nawierzchni mostu. Radżababę przerobiono na stosy podpórek, klinów, desek, belek, rozpór i pali. Na wiele tygodni plac stał się składowiskiem tarcicy, pomiędzy gęsiami płynęły rzeką skręty wiórów i całe Oldorando było pełne trocin, a palce oldorandzkich wyrobników pełne drzazg. Grube pale wleczono i z mozołem wbijano w dno rzeki. Niewolnicy stali po szyję w wodzie, powiązani ze sobą dla bezpieczeństwa; zdumiewające, ale nikt nie stracił życia. Powoli most rósł, a Aoz Roon dwoił się i troił, poganiając wszystkich krzykiem. Pierwszy rząd pali zabrała fala podczas burzy. Podjęto robotę od nowa. Drewno wbijano w drewno. Mordercze obuchy dwuręcznych młotów, zatoczywszy łuk w powietrzu, z-hukiem waliły w olbrzymie drewniane kliny, aż łby klinów pod wielokrotnymi uderzeniami rozłaziły się jak pierze. Nad tonią pełznął wąski pomost, mocny i bezpieczny. Na nim górowała obleczona w skórę niedźwiedzią postać Aoza Roona, wymachująca ramionami, pobijakiem lub biczem, ze słowami zachęty lub wiązanką przekleństw, bez chwili spoczynku. Wspominali go jeszcze długo potem nad kubkiem bełtelu, powiadając z uwielbieniem: „Ale był z niego diabeł!”
Robota udała się. Robotnicy wiwatowali. Na cztery deski szeroki most z pojedynczą balustradą spiął brzegi Voralu. Wiele kobiet wzdragało się po nim przejść, nie cierpiąc widoku bystrej wody w szparach między deskami i stałego chlup-chlup nurtu o pale. Lecz droga do zachodnich nizin stanęła otworem. Zwierzyny było tam pod dostatkiem i głód przestał zaglądać ludziom w oczy. Aoz Roon miał powody do zadowolenia.
Z nastaniem lata Freyr i Bataliksa rozdzieliły się, wschodząc i zachodząc o różnych porach. Dzień rzadko był jasny, noc rzadko całkowita. W pomnożonych godzinach światła dziennego wszystko się rozwijało.
Przez jakiś czas rozwijała się również akademia. W heroicznym okresie budowy mostu wszyscy pracowali razem. Brak mięsa sprawił, że po raz pierwszy silniej uświadomiono sobie znaczenie zbóż. Garść nasion. które Laintal Ay wcisnął Shay Tal, stała się zalążkiem pól, gdzie obficie rosły jęczmień, owies i żyto, strzeżone przed rabusiami jako jedne z najcenniejszych skarbów plemienia Den.