Dawnymi czasy powrót do domu stanowił radosne ukoronowanie łowów. Wrogość mroźnych pól śnieżnych porzucano dla ciepła i odpoczynku. Teraz było inaczej. Łowy stały się zabawą. Nie padali już ze zmęczenia i ciepło im było w kwitnącym stepie. W dodatku łowców coraz mniej ciągnęło do Oldorando. Osada stawała się przeludniona, w miarę jak coraz więcej dzieci wychodziło bez szwanku z zasadzek pierwszego roku życia. Mężczyźni przedkładali wesołe trutniokowe popijawy w stepie nad narzekania, jakimi często witano ich w domu. Toteż nie wracali już chełpliwie dawną zwartą drużyną, lecz ściągali do osady samopas lub samowtór, z mniejszą paradą. Te powroty w nowym stylu budziły też, przynajmniej w kobietach, nowy dreszcz emocji, bo jeśli mężczyźni byli nieodpowiedzialni, to kobiety były próżne.
— Pokaż nam, co masz dla mnie!
Różnymi odmianami tego okrzyku witały kobiety swoich mężczyzn, bowiem wychodziły im na spotkanie z dzieciakami. Szły aż do nowego mostu i tam, na wschodnim brzegu Voralu, podczas gdy dzieciarnia obrzucała kaczki i gęsi kamieniami, kobiety wystawały niecierpliwie oczekując powrotu mężczyzn z dziczyzną… i skórami. Mięso się należało, było niezbędne, zresztą cóż to za łowca, który powraca bez zwierzyny.
Ale tym, co wprawiało kobiety w prawdziwy zachwyt, były skóry, olśniewające skóry musłangów. Nigdy przedtem w ich ubogim życiu nie przyszła kobietom na myśl zmiana stroju. Nigdy przedtem nie było takiego zapotrzebowania na garbarzy. Nigdy przedtem nie pilono mężczyzn do zabijania dla samego zabijania. Każda kobieta pragnęła mieć skórę mustanga, najchętniej kilka skór, aby odziać w nie również — swoje potomstwo.
Rywalizowały między sobą o jak najjaskrawsze. Błękitne, karmazynowe, szmaragdowe, bordo. Szantażowały mężów tym, co mężczyźni tak lubią. Stroiły się, barwiły wargi. Puszyły się. Fryzowały włosy. Zaczęły się nawet myć.
Odpowiednie futro, z owymi szałowymi pasami biegnącymi pionowo na figurze, nawet z przysadzistej baby czyniło elegantkę. Futra musiały być dobrze skrojone. W Oldorando rozkwitało nowe rzemiosło: kuśnierstwo. Tak jak rozwinęły się kwiatowe kielichy, kłosy i koszyczki w uliczkach między chylącymi się ku ruinie, starożytnymi wieżami, a kwitnące powoje oplotły same wieże, tak i kobiety zaczęły coraz bardziej przypominać kwiaty. Przystroiły się w żywe kolory, jakich oczy ich matek nigdy nie oglądały. Nie trzeba było długo czekać, żeby mężczyźni w odruchu samoobrony zrzucili stare ciężkie futra i również zagustowali w skórach musłangów.
W powietrzu zapanowała cisza jak przed burzą, tylko radżababy parowały spod płaskich pokryw. Oldorando zamarło pod kopułą kłębiastej chmury. Łowcy bawili na wyprawie. Shay Tal pisała coś, sama w izbie. Nie troszczyła się już o swój wygląd, donaszając stare futro, które wisiało na niej jak na kiju. Mamuny i mamiki rodziców wciąż przemawiały zgrzytliwymi głosy w jej głowie. Wciąż marzyły się jej ideały i podróże. Kiedy Vry i Amin Lim zeszły do niej z górnej izby, Shay Tal podniosła nagle wzrok.
— Vry, co myślisz o kuli jako modelu świata?
— To miałoby sens — odparła Vry. — Kula ze wszystkich brył toczy się najgładziej, no i każdy z wędrowców jest kulisty. Więc z nami musi być tak samo.
— A tarcza, a koło? Wychowano nas w wierze, że prakamień spoczywa na tarczy.
— Wychowano nas w wierze w mnóstwo nieprawdziwych rzeczy. Pouczałaś nas o tym, matko — powiedziała Vry. — Ja wierzę, że nasz świat kręci się wokół strażników.
Ze swego kąta Shay Tal świdrowała je wzrokiem, aż zaczęły się wiercić niespokojnie. Obie dziewczyny zrzuciły stare futra i wdziały jaskrawe kostiumy z musłanga. Pasy wiśniowe i szare biegły pionowo na figurze Vry. Uszy zabitego zwierzaka zdobiły jej ramiona. Pomimo wszelkich zakazów, jakimi Aoz Roon obłożył akademię. Dathka podarował Vry skóry. Dodawały jej pewności siebie. I uroku. Raptem zło krew zalała Shay Tal.
— Durne dziewki, idiotki kokotki, macie mnie za nic. Nie udawajcie, że tak nie jest. Wiem, co się kryje za tymi potulnymi minami. Spójrzcie, jak wy się teraz nosicie! Nigdzie nie dojdziemy z naszym rozumem, nigdzie. Okazuje się, że wszystko wiedzie nas na nowe manowce. Będę musiała udać się do Sibornalu, by odszukać to wielkie koło, o którym gadają mamiki. Może tam przetrwała prawdziwa wolność, czysta prawda. Tutaj jest tylko przekleństwo głupoty… A wy dwie gdzie się wybieracie, jeśli można spytać?
Amin Lim rozłożyła ręce gestem świętej niewinności.
— Nigdzie, proszę pani, tylko na pole, sprawdzić, czy wypleniliśmy rdzę na owsie.
Dziewczyna była krągła, obecnie krąglejsza jeszcze z powodu nasienia, które zasiał w niej mężczyzna. Czekała błagalnie, aż dostrzegła maleńką iskierkę przyzwolenia w oku Shay Tal, po czym razem z Vry niemal czmychnęły z tej izby tortur. Zmykając brudnymi kamiennymi schodami Vry powiedziała z rezygnacją:
— Znowu to samo, wybucha regularnie jak Świstek Czasu. Biedactwo, coś ją naprawdę trapi.
— Gdzie jest ta sadzawka, o której mówiłaś? Nie mam ochoty łazić daleko w moim stanie.
— Będziesz zachwycona. Amin Lim. To zaledwie parę kroków za północnymi polami i możemy iść spacerkiem. Umówiłam się tam z Oyre.
Powietrze osiągnęło taką gęstość, że już nie rozchodziła się w nim woń kwiatów, tylko jego własne metaliczne tchnienie. W fotochemicznej poświacie kolor aż raził oczy, nawet gęsi wydawały się nienaturalnie białe.
Dziewczyny przeszły pomiędzy kolumnami olbrzymich radżabab. Potężne bębny o wklęsłych ścianach lepiej pasowały do geometrii zimowego pejzażu — we wszechobecnej bujnoś ci raziły posępną bryłą.
— Nawet radżababy się zmieniają — powiedziała Amin Lim. — Od kiedy paruje im z wierzchołków?
Vry nie miała pojęcia i niewiele ją to obchodziło. Razem z Oyre odkryły ciepłą sadzawkę, jak dotąd zachowując to odkrycie dla siebie. W małej kotlince, zamkniętej od strony Oldorando, biły z ziemi nowe zdroje, często o temperaturze bliskiej wrzenia, i w kłębach pary spływały licznymi strumieniami do Voralu. Jeden taki strumień napotkał na drodze skałę i popłynął w inną stronę, tworząc zaciszną sadzawkę, otoczoną pierścieniem zieleni, a otwartą do nieba. Ku tej właśnie sadzawce Vry prowadziła Amin Lim. Gdy rozgarnąwszy zarośla ujrzały stojącą na brzegu jeziorka postać. Amin Lim pisnęła i zatkała sobie dłonią usta. Na brzegu stała Oyre. Naga. Jej skóra lśniła od wilgoci, a strużki wody ściekały z pełnych piersi. Nie okazując żadnego wstydu obróciła się i radośnie pomachała przyjaciółkom.
— Chodźcie, czemu tak długo? Woda dziś wspaniała.
Amin Lim stała jak słup soli rumieniąc się, wciąż przyciskając dłoń do ust. Nigdy jeszcze nikogo nie widziała nago.
— Nic w tym złego — Vry parsknęła śmiechem na widok miny przyjaciółki. — W wodzie jest cudownie. Rozbieram się i wskakuję. Patrz na mnie, jeśli się nie wstydzisz.
Pobiegła do Oyre i zaczęła rozsznurowywać wiśniowo-szary strój. Z musłangów szyto ubiór jednoczęściowy, do wciągania i ściągania w całości. Po chwili jej kombinezon leżał na ziemi, a Vry stała naga, wiotka przy bujnych wdziękach Oyre. Zaśmiała się z uciechy.
— Chodź, Amin Lim, nie cudacz. Popluskaj się dla zdrowia dziecka. Razem z Oyre wskoczyły jednocześnie do wody. Zanurzając się obie pisnęły z rozkoszy. Osłupiała Amin Lim pisnęła ze zgrozy.