Выбрать главу

Kończyli wielkie żarcie, kawały mięsa przegryzając cierpkimi jagodami. Twarze lśniły im od tłuszczu. Łowcy byli tężsi niż w poprzednim sezonie. Jadła mieli aż za dużo. Żeby ubić mustanga, nie trzeba było biegać. Barwnie pręgowane zwierzęta nadal podchodziły blisko łowców i tarzały się na skórach zdartych ze swych współbraci.

Aoz Roon w swej nieodłącznej czarnej niedźwiedni odbył na stronie rozmowę z Gojdżą Hinem, nadzorcą niewolników, którego szerokie plecy wciąż widzieli, uchodzące w stronę odległych wież Oldorando. Aoz Roon wrócił do kompanii. Z jeszcze skwierczących na kamieniu żeberek urwał kawałek i legł z nim w trawie. Wielki pies myśliwski Kurd obskakiwał swego pana warcząc niby to groźnie, dopóki Aoz Roon nie odgrodził się gałęzią wonnej psiajuchy od amatora na jego pieczyste. Po przyjacielsku trącił nogą Dathkę.

— To jest życie, brachu. Leż i żryj, ile wlezie, do powrotu lodów. Na prakamień, do końca życia nie zapomnę tego sezonu.

— Świetny.

To było wszystko, co powiedział Dathka. Skończył jeść i objąwszy ramionami kolana obserwował mustangi, których tabun nawracał pędem wśród traw nie dalej niż o ćwierć mili.

— Cholera z tobą, nigdy nic nie powiesz — rubasznie zawołał Aoz Roon, szarpiąc mięso mocnymi zębami. — Pogadaj ze mną.

Obróciwszy głowę Dathka wsparł policzek na kolanie i zmierzył Aoza Roona domyślnym spojrzeniem.

— No to powiedz, co knujecie z Gojdżą Hinem?

— To sprawa między mną a nim.

— Widzę, że ty też nie chcesz gadać.

Dathka odwrócił głowę i ponownie zapatrzył się na musłangi nawracające pod kłębiastą chmurą spiętrzoną na zachodnim horyzoncie. Powietrze wypełniała zielonkawa poświata, która odzierała barwy mustangów z jaskrawości. Wreszcie, jak gdyby wyczuwał na plecach zasępiony wzrok Aoza Roona, nie obejrzawszy się, Dathka powiedział.

— Myślę.

Aoz Roon cisnął ogryzioną kość Kurdowi i wyciągnął się pod obsypaną kwiatami gałęzią.

— No dobra, gadaj więc. O czym tak myślisz i myślisz całe życie?

— Jak złapać żywego musłanga.

— Ha! I co ci z tego przyjdzie?

— Nie myślę o tym, co mi z tego przyjdzie, podobnie jak i ty nie myślałeś wzywając Nahkriego na szczyt wieży.

Zapadła głucha cisza, której Aoz Roon nie przerwał ani słowem. W końcu uczynił to odległy grzmot, a Elin Tal polał trutnioka. Aoz Roon z irytacją zwrócił się do całego towarzystwa:

— Gdzie jest Laintal Ay? Pewnie znowu się wałęsa. Dlaczego nie ma go z nami? Robicie się zbyt leniwi, chłopy, i nieposłuszni. Niektórych z was czeka niespodzianka.

Podniósł się i odszedł ciężkim krokiem, a za nim, w nakazanej szacunkiem odległości, podążył jego pies.

Laintal Ay nie podglądał mustangów, jak jego małomówny przyjaciel. Polował na inną zwierzynę. Od pamiętnej nocy sprzed czterech długich lat, gdy patrzył na zabójstwo stryja Nahkriego, prześladowało go to wspomnienie. Przestał winić za mord Aoza Roona, ponieważ lepiej teraz rozumiał, że lord Embruddocku jest człowiekiem udręczonym.

— On uważa się za przeklętego, jestem pewna — powiedziała mu kiedyś Oyre.

— Można mu wiele wybaczyć za most zachodni — odparł rzeczowo Laintal Ay.

Ale sam siebie uważał za okaleczonego przez bierny udział w morderstwie i coraz bardziej pogrążał się w milczeniu. Więź pomiędzy nim a piękną Oyre tyleż zbliżyła ich co oddaliła z powodu tamtej nocy, kiedy wypito zbyt dużo bełtelu. Zaczął nawet jakby unikać Oyre.

Swoje kłopoty tłumaczył sobie po swojemu. Jeśli mam panować w Oldorando, do czego mam prawo z racji pochodzenia, to muszę zabić ojca dziewczyny, której pragnę za żonę. To niemożliwe! Bez wątpienia sama Oyre rozumiała jego dylemat. Jednak pisana była jemu i tylko jemu. Biłby się na śmierć i życie z każdym mężczyzną, który by się do niej zbliżył.

Pierwotne instynkty, intuicyjne wyczuwanie chytrej pułapki, niepostrzegalnego momentu, który zwiastuje katastrofę, pozwoliły mu ujrzeć tak wyraźnie, jak widziała to Shay Tal, że Oldorando pozostawało teraz bez żadnej obrony. W obecnym okresie ciepła nie czuwał nikt. Warty drzemały na posterunkach. Poruszył sprawę obrony z Aozem Roonem i otrzymał dość sensowną odpowiedź. Aoz Roon zbył całą rzecz mówiąc, że już nikt, przyjaciel czy wróg, nie podejmuje dalekich wypraw. Śniegowa szata pozwalała ludziom przemierzać dowolne odległości, dziś wszystko zawaliła roślinność, chaszcze gęstniały z dnia na dzień. Czasy najazdów się skończyły. Poza tym — dodał — nie mieli najazdów fagorów od dnia, w którym matka Shay uczyniła cud na Rybim Jeziorze. Są bezpieczniejsi niż kiedykolwiek. I podał Laintalowi Ayowi kufel trutnioka.

Odpowiedź nie zadowoliła Laintala Aya. Wuj Nahkri czuł się tamtej nocy zupełnie bezpieczny, wchodząc na schody Wielkiej Wieży. W parę minut później leżał ze skręconym karkiem w uliczce pod wieżą.

Z dzisiejszą wyprawą łowców Laintal Ay zabrał się nie dalej niż do mostu. Tam chyłkiem zawrócił z silnym postanowieniem, że dokona rekonesansu i zobaczy, jak by to wyglądało w razie niespodziewanego ataku.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył maszerując rubieżą osady, był pióropusz jasnej pary na Voralu. Na pewnym odcinku płynął z nurtem prosto jak po sznurku, muskając powierzchnię ciemnej, bystrej toni, wciąż jednak w jednym i tym samym miejscu. Stamtąd strzępy oparów snuły się wzdłuż brzegu rzeki. Laintal Ay nie umiał orzec, co to mogło znaczyć. Poczuł się nieswojo i przyspieszył kroku. Coraz duszniej było w powietrzu. Z rumowisk po niegdysiejszych budynkach wyrastały młode drzewka. Widział ocalałe wieże pomiędzy smukłymi pniami. Aoz Roon miał rację pod jednym względem: trudno było dzisiaj obejść Oldorando. Wyobraźnia podsuwała jednak Laintalowi Ayowi ostrzegawcze obrazy. Ujrzał fagory na kaidawach, jak przesadzają zawady i szarżują główną ulicą. Ujrzał łowców, jak wracają do domu, jak ciągną objuczeni barwnymi skórami, jak głowy im ciążą od nadmiaru trutnioka. Zdążyli jeszcze rzucić okiem na swoje spalone domostwa, na swoje pomordowane kobiety i dzieci, zanim stratowały ich okrutne kopyta.

Przedarł się przez kolczaste zarośla.

Cóż za jeźdźcy z tych fagorów! Cóż może być cudowniejszego nad dosiadanie kaidawa i jazdę, panowanie nad zwierzęciem, dzielenie jego siły, zespolenie z jego pędem. Te dzikie bestie dały się dosiadać tylko fagorowi, a przynajmniej tak głosiły legendy, i nigdy nie słyszał o człowieku na kaidawie. Od samej myśli aż kręciło się w głowie. Ludzie chodzili pieszo… Ale człowiek dosiadłszy kaidawa nie tylko dorównałby, lecz przewyższyłby fagora.

Na wpół schowany za krzakami miał na oku północną bramę, otwartą i nie strzeżoną. Na jej szczycie siadła ze świergotem para ptaków. Zastanawiał się, czy dziś rano nie wystawiono wartownika, czy też opuścił on swój posterunek. Cisza w dusznym powietrzu nabrała właściwości gromu. W polu widzenia Laintala Aya pojawiła się powłócząca nogami postać. Bez trudu rozpoznał w niej nadzorcę niewolników Gojdżę Hina. Wiódł na linie Myka. Laintal Ay usłyszał słowa nadzorcy:

— No, spodoba ci się dzisiejsza robota.

Gojdża Hin zatrzymał się za bramą i przywiązał fagora do niewielkiego drzewka. Poklepał Myka niemalże z czułością. Myk rzucił mu wystraszone spojrzenie.

— Myk może posiedzieć trochę na słońcu.

— Nie posiedzieć, postać. Postoisz, Myk, zrobisz, co ci kazano, albo wiesz, co cię czeka. Zrobimy dokładnie tak, jak każe Aoz Roon, bo obu nas spotka przykrość.

Stary fagor wydał z siebie pomruk.

— Przykrość jest zawsze wszędzie wokół nas w oktawach śródpowietrznych. Czymże jesteście wy, Syny Freyra, jak nie przykrość?