Выбрать главу

— Jeszcze słówko, a zedrę z ciebie tę twoją śmierdzącą skórę — rzekł Gojdża Hin bez żadnej złości. — Zostajesz tu i robisz, co nam przykazano, a niezadługo odegrasz się na jednym z nas. Synów Freyra.

Zostawił stworzenie ukryte przed wzrokiem i odmaszerował na swych płaskich stopach w kierunku wież. Myk natychmiast legł na ziemi i zniknął Laintalowi Ayowi z oczu. Podobnie jak smuga pary spływająca Voralem, tak i to zajście zafrasowało Laintala Aya. Stał wyczekując, nasłuchując, dumając. Kilka lat temu uważałby taką świergotliwą ciszę za rzecz nienaturalną. Wzruszył ramionami i podążył dalej.

Oldorando było nie strzeżone. Należało w jakiś sposób obudzić w łowcach poczucie zagrożenia. Popatrzył, jak para snuje się z koron obnażonych radżabab. Jeszcze jeden zwiastun nie wiadomo czego. Usłyszał grzmot daleko na północy, a mimo to bliski groźbą.

Przeprawił się przez strumyk, który bulgotał i buchał parą, kłębiącą się wśród zębatych liści paproci wyrosłych na brzegu. Pochylił się i zanurzył dłoń w wodzie; była znośnie ciepła. Śnięta ryba przepłynęła ogonem do góry, tuż pod powierzchnią. Przykucnął popatrując na szczyty wież za gęstwiną świeżej zieleni. Przedtem nie było tu żadnego gorącego źródła.

Grunt zadygotał. Wodorosty ścieliły się w toni i rozwijały w nieskończoność; traszki przemknęły w nich i zaraz znikły. Ptaki wzbiły się z wrzaskiem ponad wieże i ponownie siadły. Kiedy wyczekiwał powtórnego wstrząsu, usłyszał pobliski Świstek Czasu, głos Oldorando, jaki pamiętał od kołyski. Gwizdał odrobinę dłużej niż zwykle. Laintal Ay dokładnie wiedział, ile trwa gwizd; tym razem brzmiał mu o sekundę dłużej. Podniósłszy się ruszył w dalszy obchód. Zaplątany po uda w trawach manneczki usłyszał głosy. Znieruchomiał natychmiast w pół kroku, jak rasowy łowca, po czym przygięty do ziemi zaczął podchodzić zwierzynę. Miał przed sobą kawałek stromizny w kępach macierzanki. Opadł w wonne liście na ręce, by niepostrzeżenie wyjrzeć nad krawędzią. Poczuł, jak brzuch zahuśtał się pod nim, już nie zapadnięty, lecz wypełniony po ostatnich wyżerkach. Głosy… kobiece… znowu głosy. Wychylił głowę nad szczyt pagórka.

Cokolwiek spodziewał się ujrzeć, rzeczywistość była o niebo piękniejsza. Spoglądał w kotlinkę, na dnie której leżała głęboka sadzawka okolona gęstymi zaroślami. Smużki pary unosiły się z toni i szybowały na ścianę zarośli, które ociekały wilgocią powracającą do sadzawki. Na drugim brzegu ubierały się w swoje skóry mustangów dwie kobiety, w których z miejsca rozpoznał brzemienną Amin Lim i jej przyjaciółkę Vry. Bliżej na skraju wody, odwrócona do Laintala Aya prześliczną pupą, stała jego ubóstwiana i uparta Oyre, zupełnie naga. Aż westchnął, gdy uprzytomnił sobie, kogo widzi, i nie ruszając się z miejsca pożerał wzrokiem owe ramiona, ów łuk pleców owe lśniące pośladki i nogi, zachwycony do utraty tchu.

Bataliksa przedarła się poza jeden z szańców purpurowych chmur, zalewając ziemię złotem. Ukośne promienie strażniczki zasypały cynamonową skórę Oyre, perlącą się na ramionach i piersiach kropelkami wody. Strumyczki wody biegły w dół meandrami jej ciała, aby rozlać się w końcu po skale u jej stóp, jak gdyby łącząc ją, najadzie podobną, z pobliskim wspólnym żywiołem. Stała w swobodnej pozie, na lekko rozstawionych nogach. Uniesioną dłonią ocierała wodę z rzęs patrząc, jak przyjaciółki zbierają się do odejścia. Beztroska Oyre była beztroską łani, nieświadomej wlepionych w nią drapieżnych oczu łowcy, jednak za najmniejszym szmerem gotowej rzucić się do ucieczki. Mokre czarne włosy przylgnęły jej do głowy, oblepiając ramiona i szyję wilgotnymi kosmykami, upodobniając dziewczynę do wydry. Twarzy nie widział dokładnie ze swej kryjówki. Nigdy w życiu nie oglądał nagości, ani mężczyzny, ani kobiety; zimno wygnało nagość z Oldorando, a obyczaj zamknął za nią bramy. Oszołomiony widokiem wcisnął czoło w wonne macierzanki. Waliło mu w skroniach. Wreszcie uniósł ponownie głowę i patrzył, jak dziewczyna macha przyjaciółkom na pożegnanie i odwraca się, jak przy tym ruszają się jej pośladki, urzekając w nim duszę. Jakby nie oddychał powietrzem. Oyre tymczasem przyglądała się sadzawce, zapatrzona w czystą toń niemal ospale, tylko rzęsy jej lśniły na tle policzków. Przy następnym poruszeniu pokazała mu calutki srom w mokrych włoskach, jej wspaniały brzuch i zgrabniutką muszelkę pępka. Wszystko mu pokazała na chwilę, gdy wyrzuciwszy w górę ręce wskoczyła do wody. Pozostał sam na sam z blaskiem słońca i toczącymi się w krzaki kłębami oparów aż do wypłynięcia roześmianej dziewczyny. Wyszła na brzeg blisko niego, kołysząc piersiami, które obijały się leciutko jedna o drugą.

— Oyre, o złota Oyre! — zawołał w ekstazie.

Podniósł się.

Znieruchomiała pochylona przed nim; tylko maleńkie zagłębienie pulsowało jej w szyi. Wlepiła w niego czarne, błyszczące oczy, nieprzytomne, ale z jakimś zmysłowym w nich przymgleniem od nieokreślonej, rozlewającej się w niej fali ciepła. Na nowo pił urodę pełnego owalu jej twarzy, okolone? przylizanym jak u wydry włosem, pił słodycz brwi i powiek. Te brwi były obecnie uniesione, lecz chwilowe zaskoczenie minęło bez lęku, jedynie przyglądała mu się z rozchylonymi wargami, wyczekując jego następnego kroku, jakby zaintrygowana tym, co teraz nastąpi. Wtem, poniewczasie, opuściwszy dłoń przykryła sobie szparkę, gestem bardziej zalotnym niż obronnym. W pełni świadoma własnej urody, ani trochę, nie była zmieszana. Cztery małe, lubieżne ptaszki sfrunęły pomiędzy nich, zmożone duchotą popołudnia. Laintal Ay przekroczył trawy i przygarnąwszy Oyre do siebie utopił rozpalony wzrok w jej oczach, przez futro czując nagie ciało dziewczyny. Porwał ją w ramiona i ucałował namiętnie w usta. Oyre cofnęła się o krok, oblizała wargi, uśmiechnęła się leciutko mrużąc oczy.

— Rozbierz się. Pokaż, co masz, Bataliksie — powiedziała. Słowa zabrzmiały trochę jak zaproszenie, trochę jak drwina. Rozwiązał troki pod szyją, po czym ująwszy oburącz bluzę szarpnął, rozpruwając szwy. Z głośnym trzaskiem zdarł z siebie bluzę i cisnął na ziemię. Podobnie spodnie, które odrzucił kopnięciem. Zbliżał się do niej czując, jak mu sterczy stwardniały korzeń. Oyre złapała za wyciągniętą ku niej rękę, szarpnęła jednocześnie kopiąc w goleń i usunąwszy się szybko z drogi zwaliła go na łeb do wody. Wilgotne usta sadzawki zamknęły się za Laintalem Ayem. Były wyjątkowo gorące. Wypłynął z wrzaskiem łapiąc oddech. Uśmiechnięta nachyliła się nad nim, wsparłszy dłonie na zgrabnych kolanach.

— Nim do mnie przystąpisz, potop wpierw swoje pchły, mości rycerzu!

Ochlapał ją nie wiedząc, czy się śmiać, czy gniewać. Pomagając mu wyleźć była o wiele delikatniejsza. I śliska w jego objęciach. Gdy przyklękli na trawie, wsunął dłoń pomiędzy jej uda, pieszcząc delikatne zakamarki. Ani się obejrzał, jak zrosił trawę nasieniem.

— Och, ty matole jeden, ty matole! — Grzmotnęła go w pierś, a jej twarz wykrzywiła się rozczarowaniem.

— Nie, Oyre, nie, nic się nie stało. Proszę, poczekaj chwilkę. Kocham cię, Oyre, całą moją łonią. Pragnę cię nieustannie. Chodź do mnie, rozpal mnie jeszcze raz.

Lecz Oyre wstała pełna irytacji i niedoświadczona. Pomimo miłosnych zaklęć wezbrała w nim wściekłość na dziewczynę, na samego siebie. Zerwał się na nogi.

— Bodaj cię, nie powinnaś być taka ładna, ty chutliwa kozo! Chwycił ją za ramię, okręcił brutalnie i popchnął w stronę sadzawki. Wczepiła mu się we włosy, wyzywając go i piszcząc. Razem chlupnęli do wody. Objął ją wpół, przycisnął do siebie pod wodą, pocałował, gdy się wynurzyli, i lewą dłonią złapał za pierś. Roześmiani wyleźli razem, zwalając się na mulisty brzeg. Nogą zahaczył za nogę Oyre i zgarnął ją pod siebie. Wpiła się w jego wargi, wpychając mu język do ust w tej samej chwili, gdy w nią wchodził. Ukojeni rozkoszą, kochali się w tym ukrytym zakątku. Muł oklejał im boki i wydawał pod nimi miłe odgłosy, jakby pełen był żyjątek, które kopulowały na potęgę, aby wyrazić radość życia.